bliżsi, nie mieli do niej żalu i urazy. Biedna Krzysia czuła, że tak być musi, że tak jest, że odsunęły się od niej te kochające dotychczas serca, więc i sama wolała cierpieć na uboczu.
Pod wieczór łuby były gotowe, tak, że od biedy można było tego samego dnia wyruszyć. Ale pan Makowiecki czekał jeszcze wieści od Zagłoby. Podano wieczerzę, której nikt jeść nie chciał, i wieczór począł się wlec ciężko, nieznośnie, a tak głucho, jak gdyby wszyscy nasłuchiwali, co zegar szepcze.
— Przejdźmy do bawialni — rzekł wreszcie stolnik. — Niepodobna już tu wytrzymać.
Przeszli i siedli, ale nim zdołał ktokolwiek pierwsze słowo przemówić, za oknem poczęły się odzywać psy.
— Jedzie ktoś! — zawołała Basia.
— Psy naszczekują, jak na swego! — zauważyła pani stolnikowa.
— Cicho-no! — rzekł stolnik. — Słychać turkot.
— Cicho! — powtórzyła Basia. — Tak, słychać coraz lepiej… to pan Zagłoba.
Basia i stolnik porwali się na równe nogi i wybiegli; stolnikowej poczęło bić serce, ale została z Krzysią, aby zbytnim pośpiechem nie zdradzić, że pan Zagłoba jekieś zbyt ważne nowiny przywozi.
Tymczasem turkot rozległ się tuż pod oknami, a potem ustał nagle. Jakieś głosy dały się słyszeć w sieni i po chwili do komnaty wpadła jak huragan Basia, z tak zmienioną twarzą, jakby ujrzała widmo.
— Basiu, co to? kto to? — spytała z przerażeniem pani Makowiecka.
Lecz nim Basia zdążyła złapać oddech i odpowiedzieć, drzwi otwarły się i weszli przez nie naprzód stolnik, potem Wołodyjowski, nakoniec Ketling.
Ketling tak był zmieniony, że ledwie zdołał skłonić się nisko paniom, poczem stanął nieruchomie, z kapeluszem przy piersiach, z przymkniętemi oczyma, podobny do cudownego obrazu; Wołodyjowski zaś uścisnął po drodze siostrę i zbliżył się do Krzysi.
Twarz dziewczyny była biała, jak płótno, aż lekki meszek nad jej ustami wydał się ciemniejszy niż zwykle; pierś jej wznosiła się i opadała gwałtownie, lecz Wołodyjowski wziął łagodnie jej rękę i do ust przycisnął; poczem ruszał czas jakiś wąsikami, jakby