Zagłoba miał jednak czas przypatrzyć mu się i mając świeżo w głowie słowa Wołodyjowskiego, rzekł do Snitki:
— Radziśmy waćpanu! Proszę!… Pan Snitko… znałem!… herbu Miesiąc zatajony! Proszę! godny klejnot… Ale ten Tatar, jakże mu tam na przezwisko?
— Mellechowicz.
— Ale ten Mellechowicz wilkiem jakoś patrzy. Pisze Michał, że to człek niepewnego pochodzenia, co i dziwna, bo wszyscy nasi Tatarzy szlachta, choć bisurmanie. Na Litwie widziałem całe wsie przez nich zamieszkane. Tam ich zowią Lipkami, a tutejsi Czeremisów noszą miano. Długi czas wiernie służyli Rzeczypospolitej, za chleb się jej wywdzięczając, ale już za czasów inkursyi chłopskiej wielu ich do Chmielnickiego poszło, a teraz słyszę poczynają się z ordą obwąchiwać… Ten Mellechowicz wilkiem patrzy… Dawnoż pan Wołodyjowski jego zna?
— Z czasów ostatniej wyprawy — odrzekł pan Snitko, zasuwając nogi pod stołek — gdyśmy z panem Sobieskim przeciw Doroszeńce i ordzie czyniąc, Ukrainę przejechali.
— Z czasów ostatniej wyprawy! Nie mogłem w niej udziału brać, bo mi pan Sobieski inną funkcyę powierzył, choć później tęskno mu beze mnie było… A waszmości klejnot Miesiąc zatajony? proszę!… Zkąd-że on jest ten Mellechowicz?
— Powiada się Tatarem litewskim, ale to dziw, że go żaden z Tatarów litewskich poprzednio nie znał, choć właśnie w ich chorągwi służy. Ex quo wieści o jego niepewnem pochodzeniu, którym jego dość górne maniery przeszkodztć nie zdołały. Żołnierz zresztą wielki, choć małomówny. Pod Bracławiem i pod Kalnikiem siła posług oddał, dla których go pan hetman setnikiem mianował, mimo że był w całej chorągwi wiekiem najmłodszy. Lipkowie wielce go miłują, ale między nami miru nie ma, a czemu, bo człek bardzo ponury i jak słusznie wasza mość zauważył, wilkiem patrzy.
— Jeśli to żołnierz wielki i krew przelewał — ozwała się Basia — godzi się go do kompanii przypuścić, czego też mi pan mój małżonek w liście nie broni.
Tu zwróciła się do pana Snitki:
— Waszmość pozwolisz?
— Sługa pani pułkownikowej dobrodziejki! — zawołał Snitko.
Basia znikła za drzwiami, a pan Zagłoba odsapnął i spytał pana Snitkę!
— No, a jakże się waści pani pułkownikowa udała?
Stary żołnierz, zamiast odpowiedzieć, wsadził pięści w oczy i przechyliwszy się w krześle, jął powtarzać:
— Aj! aj! aj!
Poczem wytrzeszczył oczy, zatkał szeroką dłonią usta i zamilkł, jakby zawstydzon własnym zachwytem.
— Marcypan? co? — rzekł Zagłoba.
Tymczasem „marcypan“ ukazał się znów we drzwiach, wiodąc za sobą Mellechowicza, nastraszonego, jak dziki ptak, i mówiąc:
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.