Tymczasem podano obiad.
Resztę dnia zajęły ostatnie przygotowania do drogi, ruszono zaś nazajutrz, skoro świt, a nawet w nocy jeszcze, aby jednym dniem stanąć w Chreptiowie.
Wozów zebrało się kilkanaście, postanowiła bowiem Basia suto chreptiowskie komory zaopatrzyć; szły więc także za wozami mocno wywijuczone i wielbłądy i konie, uginając się pod ciężarami krup i wędlin; szło na końcu karawany kilkadziesiąt wołów stepowych i czambulik owiec. Pochód otwierał Mellechowicz ze swoimi Lipkami, dragoni zaś jechali tuż przy krytym karabonie, w którym siedzieli Basia z panem Zagłobą. Jej chciało się bardzo powodnego dzianecika dosiąść, ale stary szlachcic prosił jej, żeby tego przynajmniej z początku i na końcu podróży nie czyniła.
— Żebyś ty spokojnie siedziała — mówił — nie sprzeciwiłbym się, ale wnet poczniesz buszować i koniem czwanić, a to powadze pani komendantowej nie przystoi.
Basia była szczęśliwa i jak ptak wesoła. Od czasu swego zamążpójścia miała ona w życiu dwa największe pragnienia: jedno, dać Michałowi syna; drugie, zamieszkać z małym rycerzem, choćby na rok, w jakiej stannicy, przyległej do Dzikich Pól i tam na krańcu pustyni żyć życiem żołnierskiem, wojny i przygód zażyć, w podchodach udział brać, własnemi oczyma ujrzeć te stepy, doświadczyć tych niebezpieczeństw, o których tyle się nasłuchała od najmłodszych lat. Marzyła o tem, będąc jeszcze dziewczyną, i oto marzenia miały się teraz urzeczywistnić, a w dodatku przy boku kochanego człowieka i najsławniejszego w Rzeczypospolitej zagończyka, o którym mówiono, że umie nieprzyjaciela z pod ziemi wykopać.
Czuła też młoda pułkownikowa skrzydła u ramion i tak wielką radość w piersi, że chwilami brała ją ochota krzyczeć i skakać, ale powstrzymywała ją myśl o powadze. Bo obiecywała sobie być stateczną i zyskać okrutną miłość żołnierzy. Zwierzała się z tych myśli panu Zagłobie, a on uśmiechał się pobłażliwie i mówił:
— Już też tam będziesz oczkiem w głowie i osobliwością wielką, to pewna! Niewiasta w stannicy — toż to rarytet!
— A w potrzebie i przykład im dam.
— Czego?
— A męstwa! O jedno się tylko boję, że za Chreptiowem staną jeszcze komendy w Mohylowie i Raszkowie, aż hen ku Jahorlikowi i że Tatarów nawet na lekarstwo nie ujrzymy.
— A ja się jeno tego boję, oczywiście, nie dla siebie, ale dla cię, że ich za często będziem widywać. Cóż to myślisz, że czambuły mają obowiązek koniecznie na Raszków i na Mohylów iść? Mogą przyjść wprost ze wschodu, ze stepów, alboli też mołdawską stroną Dniestru ciągnąć i wychylić się w granice Rzeczypospolitej, gdzie zechcą, choćby i w górze, za Chreptiowem. Chybaby się bardzo rozgłosiło, że ja w Chreptiowie zamieszkałem, to go będą omijali, bo mnie zdawna znają.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.