Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

drugie w dzikim bezładzie, gałęzie zwichrzone i zbite w kupy, zeschłe zupełnie lub też pokryte zrudziałym liściem i iglicami.
— Co się z tym borem stało? — pytała pana Zagłoby Basia.
— Miejscami mogą to być stare zasieki czynione albo przez dawnych mieszkańców przeciw ordzie, albo też przez hultajstwo przeciw naszym wojskom; miejscami znów to wichry mołdawskie tratują tak po lesie, w których wichrach, jako starzy ludzie powiadają, upiory, albo zgoła dyabli, harce wyprawują.
— A waszmość widziałeś kiedy dyabelskie harce?
— Widzieć, nie widziałem, alem słyszał jako dyabli pokrzykiwali sobie z uciechy: „u-cha! u-cha!“ Spytaj się Michała, bo i on słyszał.
Basia, lubo odważna, bała się jednak trochę złych duchów, więc zaraz poczęła się żegnać.
— Straszne to strony! — rzekła.
I rzeczywiście w niektórych jarach było straszno, bo nie tylko mroczno, ale i głucho. Wiatr nie wiał, liście i gałęzie drzew nie czyniły szelestu; słychać było jeno tupot i parskanie koni, skrzyp wozów i okrzyki, które wydawali woźnice w niebezpieczniejszych miejscach. Czasami też zaśpiewali Tatarzy lub dragoni, ale sama puszcza nie odzywała się żadnym ludzkim, ni zwierzęcym głosem.
Jeśli jednak jary posępne czyniły wrażenie, natomiast górny kraj, nawet tam, gdzie ciągnęły się bory, wesoło otwierał się przed oczyma karawany. Pogoda była jesienna, cicha. Słońce chodziło po niebieskim stropie, niesplamionym żadną chmurką, lejąc blask obfity na skały, pola i lasy. W tym blasku sosny wydawały się czerwone i złote, a nitki pajęcze, pouczepiane do gałązek drzew, do burzanów i traw, świeciły tak mocno, jak gdyby były same ze słonecznych promieni utkane. Październik dobiegał do połowy dni swoich, więc wiele ptastwa, zwłaszcza co czulszego na chłody, poczęło już z Rzeczypospolitej ku Czarnemu morzu wędrować; na niebie widać było i klucze żórawiane z donośnym okrzykiem lecące, i gęsi, i stada cyranek.
Tu i owdzie, wysoko, tkwiły w błękicie na rozpostartych skrzydłach groźne dla powietrznych mieszkańców orły; gdzieniegdzie chciwe połowu jastrzębie zataczały powolne koła. Atoli, zwłaszcza w gołych polach, nie brakło i tego ptastwa, które ziemi się trzyma i w trawach wyniosłych rade się kryje. Co chwila z pod kopyt Lipkowskich bachmatów zrywały się z szumem stada rdzawych kuropatw; kilkakroć też ujrzała Basia, lubo zdaleka, stojące na straży dropie, na których widok płonęły jej policzki, a oczy poczynały świecić.
— Będziem je z Michałem chartami szczwali! — wołała, klaszcząc w dłonie.
— Żeby to twój mąż był jakowyś domator — mówił Zagłoba — prędkoby mu z taką żoną broda posiwiała, ale ja wiedziałem, komu mam cię oddać. Inna byłaby choć wdzięczna, hę?