ne do góry, tuż przy twarzach, trwali w skupionej modlitwie, powtarzając tylko od czasu do czasu sennie i jakby z westchnieniem: „Łochiczmen, ach, Łochiczmen!“ Promienie słońca padały na nich coraz czerwieńsze, wstał powiew od zachodu, a z nim razem szum wielki w drzewach, jakby i one chciały uczcić przed nocą Tego, który na ciemne niebo wytacza tysiące migotliwych gwiazd. Basia przypatrywała się z ciekawością wielką modlitwie Lipków, ale, serce ściskało się jej namyśl, że tylu oto dobrych pachołków, po życiu pełnem mozołów, dostanie się wraz ze śmiercią w ogień piekielny, a to tembardziej, że stykając się codziennie z ludźmi, prawdziwą wiarę wyznającymi, trwają jednak dobrowolnie w zatwardziałości.
Pan Zagłoba więcej z temi rzeczami obyty, wzruszał tylko ramionami na pobożne Basine uwagi, mówiąc:
— I takby tych kozich synów do nieba nie puszczono, aby insektów plugawych ze sobą nie naprowadzili.
Potem wdział na się, przy pomocy pachołka, tuzłuczek wyporkami podbity, na chłody wieczorne wyborny i ruszać kazał, lecz ledwie pochód się rozpoczął, na przeciwległem wzgórzu ukazało się pięciu jeźdźców.
Lipkowie rozstąpili się im zaraz.
— Michał! — krzyknęła Basia, widząc pędzącego na czele.
I rzeczywiście był to Wołodyjowski, który w kilka koni na spotkanie żony wyjechał.
Skoczywszy do siebie, poczęli się witać z wielką radością, a następnie opowiadać sobie, co się im wzajemnie przygodziło.
Opowiadała więc Basia, jako im droga poszła i jako pan Mellechowicz „rozum sobio o kamień nadwerężył“ — a mały rycerz zdawał sprawę z czynności swych w Chreptiowie, w którym, jak zapewniał, wszystko już stoi i na przyjęcie czeka, bo pięćset siekier przez trzy tygodnie nad budynkami pracowało.
Podczas tej rozmowy, rozkochany pan Michał przechylał się co chwila z kulbaki i brał młodą żonę w ramiona, która widać niebardzo gniewała się o to, bo jechała tuż przy nim, tak, że ich konie ocierały się bokami.
Koniec podróży był już niedaleki, ale tymczasem zapadła noc pogodna, której przyświecał miesiąc wielki i złoty. Bladł on jednak coraz bardziej, w miarę, jak od stepu ku niebu się podnosił, a w końcu blask jego przyćmiła łuna, która jaskrawem światłem zapłonęła przed karawaną.
— Co to jest? — spytała Basia.
— Zobaczysz — rzekł, poruszając wąsikami, Wołodyjowski — jak tylko ów borek przejedziem, który od Chreptiowa nas dzieli.
— To już Chreptiów?
— Widziałabyś go, jak na dłoni, jeno drzewa zasłaniają.
Wjechali w lasek, lecz nim dojechali do połowy, na drugim jego końcu ukazał się rój świateł, niby rój czerwi świętojańskich, albo gwiazd migotliwych. Gwiazdy owe poczęły się zbliżać z wielką szybkością i nagle cały borek zatrząsł się od gromkich okrzyków:
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.