— Vivat nasza pani! vivat wielmożna komendantowa! vivat! vivat!
Byli to żołnierze, którzy biegli Baśkę powitać. Setki ich pomieszały się w jednej chwili z Lipkami. Każdy trzymał na długim drążku płonące łuczywo, osadzone w rozszczepanym tego drążka końcu. Niektórzy mieli na tykach żelazne kagańce, z których płonąca żywica spadała w postaci długich łez ognistych.
Wnet otoczyły Basię tłumy twarzy wąsatych, groźnych, niemal dzikich, ale rozpromienionych radością. Większa ich część nie widziała Basi nigdy w życiu, wielu wyobrażało sobie, iż stateczną ujrzą niewiastę, więc radość ich stała się tem większa na widok tego prawie dziecka, które jadąc na białym dzianeciku, schylało w podzięce na wszystkie strony swoją cudną twarz różową, drobniuchną, radosną, a zarazem zmieszaną bardzo tak niespodzianem przyjęciem.
— Dziękuję waszmościom — ozwała się Basia — wiem, że to nie dla mnie…
Ale srebrzysty jej głosik zginął w wiwatach, a od okrzyków drżał bór.
Towarzystwo z pod chorągwi pana generała podolskiego i pana podkomorzego przemyskiego, kozacy Motowidły, Lipkowie i Czeremisi pomieszali się z sobą. Każdy chciał widzieć panią pułkownikową, zbliżyć się do niej; niektórzy, co gorętsi, całowali kraj jej jubki lub nogę w strzemieniu. Bo też dla tych półdzikich zagończyków, przywykłych do podchodów, łowów na ludzi, przelewu krwi i rzezi, było to zjawisko tak nadzwyczajne, tak nowe, że na jego widok poruszyły się ich twarde serca, a jakieś nowe, nieznane uczucia zbudziły się w ich piersiach. Wyszli ją witać z miłości dla Wołodyjowskiego, chcąc mu sprawić radość, a może i pochlebić, a owóż nagłe rozrzewnienie chwyciło ich samych. Ta uśmiechnięta, słodka i niewinna twarz, z błyszczącemi oczyma i rozdętemi chrapkami stała im się drogą w jednej chwili. „Detyna to nasza!“ — wołali starzy kozacy, prawdziwi wilcy stepowi. — „Cheruwym każe, pane regimentar!“. „Zorza poranna! kwiatuszek on kochany! — wrzeszczeli towarzysze — jeden za drugim za nią polegniem!…“ A Czeremisy cmokali ustami, przykładając dłonie do szerokich piersi: „Ałła! ałła!…“
Wołodyjowski wzruszon był bardzo, ale rad, wziął się w boki i pysznił się ze swojej Baśki.
Okrzyki rozlegały się ciągle. Karawana wytoczyła się wreszcie z lasu i wnet oczom nowoprzybyłych ukazały się potężne drewniane budowle, kręgiem na wzgórzu powznoszone. Była to stannica chreptiowska, widna, jak we dnie, bo na zewnątrz częstokołu paliły się olbrzymie stosy, na które powrzucano całe pnie. Lecz i majdan pełny był ognisk, tylko, że mniejszych, aby pożaru nie uczynić.
Żołnierze pogasili teraz łuczywo, natomiast każdy ściągnął z ramienia to muszkiet, to piszczel, to guldynkę, i nuż grzmieć na powitanie pani.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.