cze była w nas zawziętość, że nietylko nie powitaliśmy się po Bożemu, ale uraza buchnęła w nas jak płomień i aż radość chwyciła za serce każdego, że i jego wróg tak samo cierpieć musi. Tegoż samego dnia nawa ruszyła w drogę. Dziwne było z największym nieprzyjacielem za jedno wiosło imać, z jednej misy ochłapy jeść, którychby psi u nas jeść nie chcieli, jedno tyraństwo znosić, jednem powietrzem dychać, razem cierpieć, razem płakać… Płynęliśmy po Helesponcie, a potem po Archipelagu… Insula tam przy insuli, a wszystko w mocy tureckiej… Oba brzegi takoż… świat cały!... Ciężko było. W dzień znój niewypowiedziany. Słońce tak pali, że aż woda zda się od niego płonąć, a kiedy owe blaski poczną drgać i skakać na fluktach, rzekłbyś: deszcz ognisty pada. Pot się z nas lał, a język przysychał nam do podniebienia... W nocy zimno kąsało, jak pies... Pociechy znikąd — nic, jeno strapienie, żal za utraconem szczęściem, strapienie i mordęga. Słowa tego nie wypowiedzą... W jednej ostoi, już na ziemi greckiej, widzieliśmy z pokładu owe sławne ruiny świątyń, które jeszcze Graeci starożytni wznieśli... Kolumna stoi tam przy kolumnie, jakby ze złota, a to marmur tak pożółkł od starości. Widać zaś dobrze, bo to na zgórzu nagiem i niebo tam jako turkus... Potem pożeglowaliśmy naokół Peloponesu. Dzień szedł za dniem, tydzień za tygodniem, myśmy z Dydiukiem słowa do siebie nie rzekli, bo jeszcze hardość i zawziętość mieszkała w naszych sercach... Ale poczęliśmy zwolna kruszeć pod ręką Bożą. Z trudu i zmienności aury grzeszne cielsko jęło nam prawie odpadać od kości; rany, surowcem zadane, gnoiły się na słońcu. W nocy modliliśmy się o śmierć. Co się zdrzemnę, to słyszę, jako Dydiuk mówi: „Chryste pomiłuj! Swiataja Preczystaja, pomiłuj! daj umerty!“ On też słyszał i widział, jakom ja do Bogarodzicielki i Jej Dzieciątka ręce wyciągał… A tu jakoby wiatr morski urazę z serca zwiewał... Coraz mniej, coraz mniej... Wkońcu, jakem nad sobą płakał, tom i nad nim płakał. Jużeśmy też oba spoglądali na siebie inaczej... Ba! poczęliśmy sobie świadczyć. Jak na mnie przyszły poty i śmiertelne znużenie, to on sam wiosłował; jak na niego, to ja... Przyniosą misę, każdy uważa, żeby i drugi miał. Ale patrzcie acaństwo, co to natura ludzka! Poprostu mówiąc, miłowaliśmy się już, ale żaden nie chciał tego pierwszy powiedzieć… Szelma w nim była, ukraińska dusza!... Dopieroż, kiedy okrutnie nam było źle i ciężko, a mówili w dzień, że nazajutrz spotkamy się z wenecjańską flotą. Żywności też było skąpo i wszystkiego nam żałowali, prócz bicza. Przyszła noc: jęczymy z cicha i — on po swojemu, ja po swojemu — modlimy się jeszcze żarliwiej; patrzę ja przy świetle miesiąca, aż jemu ciurkiem łzy na brodę lecą. Wezbrało mi serce, więc mówię: „Dydiuk, toć my z jednych stron, odpuśćmy sobie winy.“ Jak to usłyszał — miły Boże! — kiedy chłopisko nie ryknie, kiedy się nie zerwie, aż łańcuchy zabrzękły. Przez wiosło padliśmy sobie w ramiona, całując się i płacząc... Nie umiem rzec, jakośmy się długo trzymali, bo tam już i pamięć nas odeszła, jenośmy się trzęśli ode łkania.
Tu przerwał pan Muszalski i coś koło oczu palcami przebie-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.