rać począł. Nastała chwila ciszy, jeno zimny wiatr północny poświstywał między bierwionami, w izbie ogień syczał i świerszcze graty. Zaczem pan Muszalski odsapnął i tak dalej prawił:
— Pan Bóg, jako się okaże, pobłogosławił nas i łaskę swoją okazał, ale na razie gorzko przypłaciliśmy ów braterski sentyment. Oto, trzymając się w objęciach, poplątaliśmy tak łańcuchy, żeśmy ich odczepić nie mogli. Przyszli dozorcy i dopiero nas rozczepili, ale kańczug więcej godziny świstał nad nami. Bito nas, nie patrząc gdzie. Popłynęła krew ze mnie, popłynęła i z Dydiuka, pomieszała się i poszła jednym strumieniem w morze. No! nic to! stare dzieje... na chwałę Bożą!...
Od tej pory nie przyszło mi do głowy, że ja od Samnitów pochodzę, a on chłop białocerkiewski, niedawno uszlachcon. I brata rodzonego nie mógłbym więcej miłować, jakom jego miłował. Choćby też i nie był uszlachcon, jednoby mi było — choć wolałem, że był. A on, po staremu, jako niegdyś nienawiść, tak teraz miłość oddawał z nawiązką. Taką już miał naturę...
Nazajutrz była bitwa. Wenecyanie rozegnali naszą flotę na cztery wiatry. Nasza galera, potrzaskana srodze z kolubryn, zataiła się przy jakowejś pustej wysepce, poprostu skale, z morza sterczącej. Trzeba ją było reparować, a że żołnierze poginęli i rąk brakło, musieli nas rozkuć i siekiery nam dać. Jakośmy tylko na ląd wysiedli, spojrzę na Dydiuka, a u niego już to samo w głowie, co u mnie. „Zaraz?“ — pyta mnie. „Zaraz!“ — mówię i nie myśląc dłużej, w łeb Czubatego; wtem on samego kapitana. Za nami inni, jako płomień! W godzinę skończyliśmy z Turkami, potem zładziliśmy jako tako galerę i siedli na nią bez łańcuchów, a Bóg miłosierny kazał wiatrom przywiać nas do Wenecyi.
O żebranym chlebie dostaliśmy się do Rzeczypospolitej. Podzieliłem się z Dydiukiem podjasielską substancyą i oba zaciągnęliśmy się znowu, żeby za nasze łzy i za naszą krew zapłacić. Podczas podhajeckiej, Dydiuk poszedł na Sicz do Sirki, a z nim razem do Krymu. Co tam wyrabiali i jak znaczną uczynili dywersyę, o tem acaństwo wiecie.
W czasie powrotu, Dydiuk, syt zemsty, od strzały poległ. Ja ostałem i teraz oto, ilekroć łuk naciągam, czynię to na jego intencyę, a żem tym sposobem nieraz duszę jego uradował, na to świadków w tej zacnej kompanii nie braknie.
Tu znowu umilkł pan Muszalski i znów słychać było tylko poświst północnego wiatru i trzaskanie ognia. Stary wojownik utkwił wzrok w płonące kłody i po długiem milczeniu tak skończył:
— Był Nalewajko i Łoboda, była Chmielnicczyzna, a teraz jest Dorosz; ziemia z krwi nie oschła, kłócim się i bijem, a przecie Bóg posiał w serca nasze jakoweś semina miłości, jeno, że one jakoby w płonnej glebie leżą i dopiero pod uciskiem i pod kańczugiem pogańskim, dopiero w tatarskiej niewoli, niespodzianie wydają frukta.
— Cham chamem! — rzekł nagle, budząc się, pan Zagłoba.