Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

Mości panowie, miłujcie nieprzyjaciół waszych, karzcie ich, jako ojciec karze, karćcie, jako brat starszy karci, inaczej gorze im, ale gorze i wam, gorze całej Rzeczypospolitej.
Patrzcie, co za skutek owej wojny i zawziętości brata przeciw bratu? Oto pustynią stała się ta ziemia; mogiły mam w Uszycy za parafian; w zgliszczach kościoły, miasta, wsie, a pogańska potęga wzbiera i rośnie nad nami nakształt morza, które i ciebie, kamieniecka opoko, połknąć gotowe…
Pan Nienaszyniec słuchał z wielkiem wzruszeniem mowy księdza Kamińskiego, aż mu pot wystąpił na czoło, potem tak ozwał się wśród powszechnego milczenia:
— Że są tu między kozactwem godni kawalerowie, przykładem obecny pan Motowidło, którego wszyscy kochamy i szanujem. Ale co do miłości generalnej, o której tak wymownie mówił ksiądz Kamiński, przyznaję, że w ciężkim grzechu dotąd żyłem, bo jej we mnie nie było i nie starałem się, żeby ją mieć. Teraz ksiądz jegomość nieco mi oczy otworzył. Bez szczególnej łaski Boskiej, ja tej miłości w sercu nie znajdę, bo pamięć okrutnej krzywdy w niem noszę, którą krzywdę pokrótce tu opowiem.
— Napijemy się czego ciepłego — przerwał Zagłoba.
— Dorzućcie ognia do gruby — rzekła do pachołków Basia.
I wkrótce potem obszerna izba zajaśniała nanowo światłem, a przed każdym z rycerzy postawił pachoł kwartę z piwem grzanem. Wszyscy zaraz chętnie umoczyli w niem wąsy, a gdy pociągnęli raz i drugi, pan Nienaszyniec zabrał znów głos i tak mówił, jak gdyby wóz turkotał:
— Matka, umierając poleciła mej opiece siostrę. Halszka jej było na imię. Nie miałem żony, dzieci, więc miłowałem oną dziewczynę, jako źrenicę oka. Była dwadzieścia lat młodsza ode mnie i na rękum ją nosił. Poprostu: za dzieckom własne ją uważał. Potem poszedłem na wyprawę, a ją ogarnęła orda. Gdym wrócił, tłukłem łbem o ściany. Majętność w czasie inkursyi przepadła, alem sprzedał, com miał: ostatni rzęd na konia! i pojechałem z Ormiany, by ją wykupić. Znalazłem ją w Bachczysaraju. Była przy haremie, nie w haremie, bo miała dopiero dwanaście lat. Nie zapomnę nigdy, Halszko, tej chwili, kiedym cię odnalazł, jakoś mnie w oczy całowała! Ale cóż! Pokazało się, że mało było tego, com przywiózł. Dziewka była piękna. Jehu aga, który ją porwał, trzy razy tyle żądał! Chciałem siebie oddać w dodatku. Nie pomogło i to. W moich oczach kupił ją na targu Tuhay-bey, ów wróg nasz przesławny, który chciał ją ze trzy lata przy haremie potrzymać, a później żonę swą z niej uczynić. Wracałem do kraju, włosy rwąc. Po drodze dowiedziałem się, że w jednym ałusie przymorskim przemieszkuje jedna z żon Tuhay-beya, z jego ulubionym synalkiem, Azyą. Tuhay-bey po wszystkich miastach i wielu wsiach, trzymał żony, aby wszędy miał swój wczas pod własnym dachem. Dowiedziawszy się ja o owym synalku, pomyślałem, że Bóg ukazuje mi ostatni sposób ratunku dla Halszki i zaraz postanowiłem owego Azyę porwać, a potem za moją dziewczy-