Ale nic nie pomogła przestroga. Basia była jakby w gorączce. Chciało się jej zaraz na koń siadać i ze wzgórza zjeżdżać, by się z oddziałem Motowidły połączyć. Ale Wołodyjowski zatrzymał ją jeszcze, bo chciał, żeby początek dobrze widziała.
Tymczasem słońce poranne wstało nad step i powlokło chłodnem blado-złotem światłem całą równinę. Pobliskie kępy rozjaśniły się wesoło, dalsze i mniej wyraźne zarysowały się wyraźniej; szron miejscami w dołach leżący, począł się skrzyć migotliwie, powietrze stało się bardzo przezrocze i wzrok mógł lecieć w dal prawie bez granic.
— Podkomorska z borku wychodzi — ozwał się pan Wołodyjowski — widzę ludzi i konie!
Rzeczywiście, jadący poczęli się wynurzać ze skraju lasu, czernieć długą linią na pokrytej mocno szronem podleśnej łące. Biała przestrzeń między nimi a lasem, poczęła się zwolna powiększać. Widać nie śpieszyli się zbytnio, chcąc dać czas innym chorągwiom. Wołodyjowski zwrócił się teraz w lewą stronę.
— Jest i Mellechowicz! — rzekł.
A po chwili znowu:
— I pana łowczego przemyskiego ludzie nadjeżdżają. Nikt dwóch pacierzy nie uchybił.
Tu wąsiki jego poruszyły się żywo.
— Noga nie powinna ujść! Na koń teraz.
Szybko zwrócili się ku dragonom i skoczywszy na kulbaki, zjeżdżali bokiem wzniesienia między rosnące w dole haszcze, gdzie znaleźli się wśród semenów pana Motowidły.
Zatem całą masą już zbliżyli się do skraju zarośli i stanęli w miejscu, poglądając przed siebie.
Nieprzyjaciel dojrzał widocznie zbliżającą się podkomorską chorągiew, bo w tejże chwili sypnęły się z gęstwiny, rosnącej w środku równiny, kupy jezdnych tak, jakoby kto stado sarn ruszył. Z każdą chwilą wysypywało się ich coraz więcej. Zwarłszy się w łańcuch, szli oni z początku stępem brzegiem gęstwiny; jeźdźcy pokładli się na karkach końskich, tak, iż zdaleka można było mniemać, że to sam tabun ciągnie długą linią wzdłuż kępy. Widocznie nie mieli jeszcze pewności, czy owa chorągiew na nich idzie i widzi ich już, czy też to jest oddział, przeglądający tylko okolicę. W tym ostatnim wypadku mogli spodziewać się, iż zarośla skryją ich jeszcze przed oczyma nadjeżdżających.
Z miejsca, gdzie stał Wołodyjowski na czele ludzi Motowidły, widać było doskonale ruchy niepewne i wahające się owego czambułu, podobne zupełnie do ruchów dzikich zwierząt, które już zwietrzyły niebezpieczeństwo. Dojechawszy do pół kępy, poczęli iść prędzej lekkim cwałem. Naraz, gdy pierwsze szeregi sięgnęły otwartego stepu, wstrzymały nagle konie, a z niemi wstrzymała się cała wataha.
Oto dojrzeli ciągnący z tej strony oddział Mellechowicza.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.