w klepisko. Bito ordyńców i cięto przez łby, przez karki, przez plecy, przez ręce, któremi okrywali głowy, bito ze wszystkich stron, bez odpoczynku, bez pardonu i zmiłowania. Oni też poczęli razić, czem kto mógł: handżarami, szablami, ów kiścieniem, ów szczęką końską. Konie ich, spychane do środka, osiadały na zadach lub waliły się nawznak. Inne, gryząc i kwicząc, wierzgały w tłoku, powodując nieopisany zamęt. Po krótkiej walce w milczeniu, wycie wyrwało się ze wszystkich piersi tatarskich; gniotła je większa liczba, lepsza broń, większa biegłość. Zrozumieli, że nie ma dla nich ratunku, że nie ujdzie nikt, nie tylko z łupami, lecz nawet z życiem. Żołnierz, rozgrzewając się stopniowo, grzmocił coraz potężniej. Niektórzy z rabusiów pozeskakiwali z kulbak, pragnąc przemknąć się między nogami rumaków. Tych tratowały konie, a czasem żołnierz odwrócił się i sztychem z góry zbiega przeszywał; niektórzy padali na ziemię w tej nadziei, że gdy chorągwie posuną się ku środkowi, wówczas, zostawszy nazewnątrz koła, będą mogli ratować się ucieczką.
Jakoż kupa zmniejszała się coraz bardziej, bo z każdą chwilą ubywało ludzi i koni. Widząc to Azba-bey zbił, ile mógł, ludzi w klin i rzucił się z całą siłą na semenów Motowidły, pragnąc koniecznie rozerwać pierścień.
Lecz ci osadzili go na miejscu i wówczas rozpoczęła się rzeźba straszliwa. W tym samym czasie Mellechowicz, szalejąc jak płomień, rozerwał kupę, i zostawiwszy jej połowę dwom towarzyskim chorągwiom, sam siadł na karki tym, którzy ścinali się z semenami.
Część wprawdzie rabusiów wymknęła się przez ów ruch w pole i rozleciała się po równinie, jak stado liści, ale żołnierze z tylnych szeregów, którzy przystępu do bitwy, dla zbyt małego miejsca znaleźć nie mogli, puścili się za nimi natychmiast, po dwóch, po trzech lub pojedynczo, natomiast ci, którzy nie zdołali się wymknąć, szli pod miecz, mimo zapalczywej obrony i kładli się pokotem jak łan zboża, który żniwiarze z dwóch stron żąć napoczną.
Basia ruszyła wraz z semenami, piszcząc cienkim głosem dla dodania sobie fantazyi, bo w pierwszej chwili pociemniało jej nieco w oczach, zarówno od pędu, jak wielkiego wzruszenia. Dopadłszy też już nieprzyjaciela, widziała przed sobą z początku tylko ciemną masę ruchliwą, rozkołysaną. Porwała ją nieprzezwyciężona chęć, by zupełnie zamknąć oczy. Oparła się wprawdzie tej chęci, lecz i tak machała szablą trochę na oślep. Ale krótko to trwało. Odwaga jej wzięła wreszcie górę nad konfuzyą i zaraz przejrzała jaśniej. Najprzód dostrzegła łby końskie, za niemi rozpalone a dzikie twarze; jedna z nich błysnęła przed nią tuż; Basia cięła zamaszyście i twarz znikła nagle, jakby była widziadłem.
Wówczas do uszu Basinych doszedł spokojny głos męża:
— Dobrze!
Głos ów nadzwyczajnej dodał jej otuchy, pisnęła jeszcze cieniej i poczęła klęski szerzyć, z zupełną już umysłu przytomnością. Oto znowu szczerzy przed nią zęby jakaś straszliwa głowa, o płaskim
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.