wysoki. Polskie chorągwie, a w przedzie najbliższa lipkowska, pędziły co koń wyskoczy, o kilkadziesiąt kroków za nimi.
Na wysokim stepie, poprzecinanym gęsto zdradliwemi rozpadlinami i jarami, utworzył się z jeźdźców jakoby wąż olbrzymi; głowę jego stanowiła Basia, szyję grasanci, a dalszy ciąg cielska: Mellechowicz z Lipkami i dragoni, na których czele pędził Wołodyjowski, z ostrogami wbitemi w boki konia i przerażeniem w duszy.
W chwili, kiedy owa garść zbójów wyrwała się z koła, był on zajęty z drugiej jego strony, dlatego Mellechowicz uprzedził go w pościgu. Teraz więc włos stawał dębem na głowie małego rycerza na myśl, że Basia może być przez zbiegów ogarnięta, że może utracić przytomność i umykać wprost w stronę Dniestru, że którykolwiek ze zbójów może przy wymijaniu dosięgnąć ją szablą, handżarem lub kiścieniem. I serce zamierało w nim z obawy o życie ukochanego stworzenia. Leżąc prawie na karku końskim, wybladły, ze ściśniętemi zębami, z wichrem okropnych myśli w głowie, bódł rumaka zbrojnemi piętami, okładał go płazem i leciał, jak drop, nim zerwie się do lotu. Przed nim migały baranie kapuzy Lipków.
— Boże daj, by Mellechowicz nadążył. On na dobrym koniu, Boże daj! — powtarzał z rozpaczą w duszy.
Lecz obawy jego były płonne, a niebezpieczeństwo nie tak wielkie, jak się rozkochanemu rycerzowi zdawało. Tatarom nadto chodziło o własną skórę; nadto blisko czuli za plecami Lipków, by mieli ścigać pojedyńczego jeźdźca, choćby ten jeździec był najpiękniejszą hurysą z mahometowego raju i umykał w płaszczu, całkiem klejnotami wyszytym. Basia potrzebowała tylko zatoczyć kołem w stronę Chreptiowa, by się pozbyć pogoni, tamci bowiem z pewnością nie zawracaliby za nią w paszczę lwu, mając wprost przed sobą rzekę, wraz z jej komyszami, w których się ukryć mogli. Lipkowie, mając konie lepsze, zbiiżali się i tak do nich coraz więcej. Basia zaś siedziała na dzianecie nieporównanie ściglejszym od zwykłych kudłatych bachmacików ordyńskich, bardzo wytrwałych w biegu, ale nie tak rączych, jak konie wysokiej krwi. Na koniec, nietylko nie straciła przytomności, ale zuchowata natura ozwała się w niej z całą siłą i krew rycerska zagrała nanowo w jej żyłach.
Dzianet wyciągnął się, jak sarna, wiatr świszczał jej w uszach i zamiast strachu, ogarnęło ją pewne uczucie upojenia.
— Rok cały mogą mnie gonić i nie zgonią — pomyślała sobie. — Popędzę jeszcze, a potem zawrócę i albo ich puszczę przed siebie, albo gdyby mnie ścigać nie przestali, pod szable ich poprowadzę.
Przyszło jej na myśl, iż jeśli jadący za nią grasanci rozproszyli się zbyt po stepie, to może przy zawrocie przyjdzie jej natknąć się na którego i pojedyńczą walkę stoczyć.
— Ba! to i cóż — rzekła do swej walecznej duszki. — Michał tak mnie już wyuczył, że śmiało mogę się ważyć, a inaczej pomyślą jeszcze, że ze strachu uciekam i na drugą ekspedycyą nie wezmą, a przytem pan Zagłoba będzie ze mnie dworował…
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.