Wołodyjowski porwał omdlałą żonę na ręce, inni skoczyli po wodę, której w pobliżu nie było. Zagłoba, chwyciwszy skronie omdlałej, począł wołać:
— Baśka! Baśka najmilsza! Baśka!
— Nic jej! — powtórzył blady jak trup Mellechowicz.
Tymczasem Zagłoba uderzył się po boku, chwycił manierkę, nalał gorzałki na dłoń i począł Basine skronie nią wycierać, następnie przechylił manierkę do jej ust, co widocznie poskutkowało, bo nim inni nadbieżeli z wodą, ona otworzyła oczy i poczęła chwytać powietrze ustami, pokasłując przytem, bo jej gorzałka paliła podniebienie i gardło. W kilka minut przyszła zupełnie do siebie.
Wołodyjowski, nie zważając na obecność oficerów i żołnierzy, to przyciskał ją do piersi, to okrywał pocałunkami jej ręcę, mówiąc:
— A mojeż ty kochanie! Mało dusza ze mnie nie wyszła. Nic-że ci? Nic cię nie boli?
— Nic mi! — odrzekła Basia. — Aha! widzę teraz, że mnie zamroczyło, bo koń się ze mną obsnął… Zali to już po bitwie?
— Już. Azba-bey usieczon. Wracajmy teraz prędko, bo się boję, abyś mi nie zachorzała od fatygi.
— Wcale żadnej fatygi nie czuję! — rzekła Basia.
Poczem, spojrzawszy bystro na obecnych, rozdęła chrapki.
— Tylko nie myślcie waćpanowie, żem uciekała ze strachu. Oho! ani mi się śniło. Jak Michała miłuję, tak sobie dla uciechy gnałam przed nimi, a potem z pistoletów wypaliłam.
— Koń od owych wystrzałów jeden postrzelon i zbója wzięliśmy żywcem — wtrącił Mellechowicz.
— A co? — odrzekła Basia. — Taki szwank przy skoku każdemu może się przytrafić, prawda? Żadna eksperyencya od tego nie obroni, że się koń czasem obsnie. Ha! dobrze, żeście mnie waćpanowie postrzegli, bo mogłabym tu długo poleżeć.
— Pierwszy dostrzegł cię pan Mellechowicz i pierwszy ratował, bo myśmy za nim pędzili — odrzekł Wołodyjowski.
Basia, usłyszawszy to, zwróciła się do młodego Lipka i wyciągnęła do niego rękę:
— Dziękuję waćpanu za życzliwość.
On nic nie odrzekł, tylko przycisnął do ust jej rękę, a potem pochylił się i objął z pokorą jej stopy, jak chłop.
Tymczasem coraz więcej chorągwi ściągało nad brzeg szczeliny, bitwa była skończona, więc pan Wołodyjowski wydał tylko rozkazy Mellechowiczowi, aby urządził obławę na tych kilkunastu ordyńców, którzy zdołali ukryć się przed pościgiem i zaraz wszyscy ruszyli do Chreptiowa. Po drodze widziała Basia raz jeszcze ze wzniesienia pobojowisko.
Trupy ludzkie i końskie leżały miejscami w kupach, miejscami pojedynczo. Po błękicie niebieskim płynęły ku nim coraz liczniej z wielkiem krakaniem stada kruków i siadały opodal, czekając, by pocztowi, kręcący się jeszcze po równinie, odjechali.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.