Pan Bogusz tak był zdumiony i przygnieciony słowami Azyi, jak gdyby ściany tej izby, w której siedzieli, rozstąpiły się nagle i nowe nieznane ukazały się oczom jego krainy. Przez długi czas słowa nie mógł przemówić i tylko patrzył na młodego Tatara, a ów począł chodzić wielkiemi krokami po izbie, wreszcie rzekł:
— Beze mnieby się ta rzecz stać nie mogła, bom ja syn Tuhay-beya, a od Dniepru do Dunaju niemasz głośniejszego między Tatary imienia.
Po chwili zaś dodał:
— Co mi Kryczyński, Tworkowski i inni! Nie o nich samych, nie o kilka tysięcy Lipków i Czeremisów, ale o całą Rzeczpospolitą chodzi. Mówią, że z wiosną wielka wojna z sułtańską potencyą nastanie, ale pozwólcie mi jeno, a ja takiego waru między tatarstwem nagotuję, że sam sułtan ręce poparzy.
— Dla Boga! Ktoś ty jest Azya?! — wykrzyknął pan Bogusz.
A ów podniósł głowę:
— Przyszły hetman tatarski!
Blask płomienia padał w tej chwili na Azyę, oświecając jego twarz okrutną i piękną zarazem. A panu Boguszowi zdawało się, że jakiś inny człowiek przed nim stoi, taka wielkość i pycha biły od postaci młodego Tatara. Uczuł też pan Bogusz, że Azya prawdę mówi. Gdyby podobne wezwanie hetmańskie zostało opublikowane, Lipkowie i Czeremisi wróciliby niechybnie wszyscy, a i dzikich Tatarów pociągnęłoby za nimi bardzo wielu. Stary szlachcic znał wybornie Krym, w którym po dwakroć był niewolnikiem, a potem, wykupiony od hetmana, posłował; znał dwór bachczysarajski, znał ordy siedzące od Donu do Dobruczy; wiedział, że zimą liczne ałusy głodem przymierają; wiedział, że murzom przykrzy się despotyzm i zdzierstwo chańskich baskaków, że w samym Krymie często przychodzi do buntów — więc zrozumiał odrazu, że żyzna ziemia i przywileje znęciłyby niechybnie tych wszystkich, którym w starych siedzibach było źle, ciasno lub niebezpiecznie.
Znęciłyby tembardziej, gdyby począł ich wołać syn Tuhay-beya. On jeden mógł tego dokonać, nikt inny. On sławą swego ojca mógł zburzyć ałusy, uzbroić jedną połowę Krymu przeciw drugiej połowie, pociągnąć dzikie ordy białogrodzkie i zatrząść całą potęgą chanową, ba, nawet sułtańską!
Ghyby hetman chciał korzystać z okazyi, to Tuhay-beyowego syna mógł uważać, jako człowieka przez samą Opatrzność zesłanego.
Więc pan Bogusz począł innem na Azyę patrzyć okiem i zdumiewać się coraz bardziej, jak takie myśli mogły się w głowie jego wylęgnąć? I aż pot uperlił rycerzowi czoło, tak mu się zdawały ogromne. Jednakże dużo jeszcze wątpliwości zostało mu w duszy, więc tak ozwał się po chwili:
— A wiesz ty, że o taką rzecz musiałaby być wojna z Turkiem?
— Wojna i tak będzie! Czemuby kazali ordom pod Adryanopol iść? Wtedy chyba wojny nie będzie, gdy niesnaski w sułtań-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.