— Koni siła padło. W Białogrodzie już się niektórzy w niewolę sami zaprzedają, aby jeno wyżyć do wiosny. Koni siła padło, effendi, bo jesienią było skąpo traw w stepach… Słońce wypaliło.
— A o Tuhay-beyowym synu słyszeli?
— Ileś pozwolił mówić, tylem mówił. Rozeszła się wieść od Lipków i Czeremisów, ale nikt prawdy dobrze nie wie. Mówią także i o tem, że im Rzeczpospolita wolę i ziemię chce dać i na służbę pod Tuhay-beyowiczem wezwać. Na samą wieść wszystkie co uboższe ałusy się wzburzyły. Chcą, effendi, chcą, jeno im inni tłómaczą, że to wszystko nieprawda, że w Rzeczypospolitej wojska na nich wyślą, a Tuhay-beyowicza niemasz wcale. Byli od nas kupcy z Krymu, mówili, że tam także jedni powiadają: „Jest Tuhay-beyowicz“ i burzą się; drudzy mówią: „Niema“ i onych wstrzymują. Ale gdyby się rozniosło, że wasza miłość na wolę, ziemię i służbę wzywa, mrowie-by się ruszyło… Niech mi jeno będzie wolno mówić.
Twarz Azyi pojaśniała z zadowolenia i począł chodzić wielkiemi krokami po izbie, poczem rzekł:
— Bądź pozdrowion, Halim, pod moim dachem! Siadaj i jedz!
— Psem i sługą twoim jestem, effendi — rzekł stary Tatar.
Tuhay-beyowicz zaklaskał w dłonie, na który znak wszedł Lipek, ordynans, i wysłuchawszy rozkazu, przyniósł po chwili posiłek: więc gorzałkę, wędzone mięso, chleb, nieco bakalii i kilka przygarści suszonych ziarnek kawonów, wielce, obok ziarnek słonecznikowych, ulubionego przez wszystkich Tatarów przysmaku.
— Przyjacielem, nie sługą jesteś — rzekł po wyjściu ordynansa Azya — bądź pozdrowion, bo dobre nowiny przynosisz: siadaj i jedz!
Halim począł jeść i póki nie skończył, nie mówili do siebie nic, ale posilił się prędko i jął wodzić oczyma za Azyą, czekając aż ten przemówi.
— Już tu wiedzą, ktom jest — rzekł wreszcie Tuhay-beyowicz.
— I co effendi?
— I nic. Jeszcze mnie lepiej szanują. Jakby do roboty przyszło i tak musiałbym powiedzieć. Zwłóczyłem tylko, bom czekał na wieści od ord i chciałem, żeby hetman pierwszy wiedział, ale przyjechał Nowowiejski i ten mnie poznał.
— Młody? — pytał z przestrachem Halim.
— Stary, nie młody. Ałła mi tu ich wszystkich zesłał, bo i dziewka jest. Bodaj w nich zły duch wstąpił! Niech jeno hetmanem zostanę, poigram z nimi. Dziewkę mi tu swatają, dobrze. W haremie i niewolnice potrzebne!
— Stary swata?
— Nie!… Ona!… Ona myśli, że ja nie ją, ale tamtą miłuję!
— Effendi! — rzekł oddając pokłon Halim — jam rab twego domu i nie mam prawa mówić w obliczności twojej; ale jam cię między Lipkami poznał, jam pod Bracławiem powiedział ci, ktoś jest
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.