śnieżyste chmury uczyniły dzień tak posępny, że i na dworze i w komnatach panował jakby zmierzch.
Hetman nalał i przepił do gościa, ów zaś, skłoniwszy się nisko, wychylił swoję szklanicę i rzekł:
— Pierwsza nowina, że ten Azya, który tu miał rotmistrzów lipkowskich i czeremiskich nazad do służby naszej przywieść, nie nazywa się Mellechowicz, ale jest synem Tuhay-beya!
— Tuhay-beya? — spytał ze zdziwieniem pan Sobieski.
— Tak jest, wasza wielmożność. Wykryło się, że go pan Nienaszyniec dzieckiem jeszcze z Krymu porwał, ale go w powrocie uronił, Azya dostał się do panów Nowowiejskich i u nich się hodował, w nieświadomości, że od takiego ojca pochodzi.
— Dziwne mi to było, że on, tak młody, miał taki mir u Tatarów. Ale teraz rozumiem: przecie i kozacy, ci nawet, którzy wierni Matce zostali, Chmielnickiego za jakowąś świętość uważają i nim się szczycą.
— A owo właśnie, a owo właśnie! To samo mówiłem Azyi! — rzekł pan Bogusz.
— Dziwne sądy Boże — odpowiedział po chwili hetmam — stary Tuhay rzeki krwi z ojczyzny naszej wytoczył, a młody jej służy, a przynajmniej dotąd wiernie służył, bo nie wiem, jeżeli teraz nie zechce mu się krymskiej wielkości zakosztować.
— Teraz? Teraz on jeszcze wierniejszy — i tu się druga moja nowina pocznie, w której być może, że i moc i rada i ratunek dla utrapionej Rzeczypospolitej się zawiera. Tak mi dopomóż Bóg, jakom dla tej właśnie nowiny na fatygi i niebezpieczeństwa nie zważał, by jako najprędzej z gęby ją wypuścić i stroskane serce waszej wielmożności pocieszyć.
— Słucham pilnie — rzekł pan Sobieski.
Bogusz począł przedstawiać zamysły Tuhay-beyowicza, a przedstawiał z takim zapałem, że istotnie stał się wymowny. Od czasu do czasu drżącą ze wzruszenia ręką nalewał sobie szklanicę miodu, przelewając szlachetny napitek przez brzegi i mówił, mówił... Przed zdumionemi oczyma wielkiego hetmana przesuwały się jakoby jasne obrazy przyszłości: więc tysiące i dziesiątki tysięcy Tatarów ciągnęły wraz z żonami, z dziećmi i ze stadami na ziemię i wolę; więc przerażeni kozacy, widząc tę nową siłę Rzeczypospolitej, bili kornie czołem przed nią, przed królem i przed hetmanem; więc nie było już więcej buntów na Ukrainie; więc staremi szlakami nie szły niszczące jak płomień lub powódź zagony na Ruś, a natomiast obok wojsk polskich i kozackich, buszowały po niezmiernych stepach, z graniem trąb i hukiem kotłów, czambuły ukraińskiej szlachty-Tatarów...
I przez lata całe ciągnęły arby za arbami, a na nich, wbrew rozkazom chana i sułtana, mnogi lud, który prawo i wolę nad uciemiężenie, czarnoziem ukrainny i chleb nad głodne dotychczasowe siedziby przełożył… I dawna wroga siła szła na usługi Rzeczypospolitej — Krym się wyludniał; chanowi i sułtanowi wymykała się z rąk dawna potęga i strach ich zdejmował, bo od stepów, od Ukrainy,
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.