kach wschodnich; ten towarzyszył, jako przewodnik, Nawiraghowi i Anardratom. Pan Wołodyjowski wyliczył mu zaraz kwotę, potrzebną na pana Boskiego wykupienie; że zaś wdowa nie miała dość pieniędzy, więc ze swego dołożył, a Basia swoje zauszniczki z perłami przydała, aby strapionej wdowie i miłej Zosi tem skuteczniej dopomódz. Przyjechał także pan Seferowicz, pretor kamieniecki, bogaty Ormianin, którego brat jęczał w tatarskich łykach, i dwie niewiasty, młode jeszcze i urody dość niepośledniej, choć czerniawe: Neresewiczowa i Kieremowiczowa. Obudwom o zabranych małżonków chodziło.
Byli to wszystko goście po większej części strapieni, ale i wesołych nie brakło, bo ksiądz Kamiński przysłał na zapusty do Chreptiowa, pod Basiną opiekę, swoję synowicę, pannę Kamińską, łowczego źwinigródzkiego córkę, a oprócz tego, pewnego dnia spadł, jak piorun, młody pan Nowowiejski, który dowiedziawszy się o pobycie ojca w Chreptiowie, natychmiast wziął od pana Ruszczyca permisyę i na spotkanie pośpieszył.
Młody pan Nowowiejski zmienił się wielce przez ostatnich lat kilka; bo najprzód wierzchnia jego warga już zacieniła się mocno wąsem krótkim, białych wilczych zębów nie przysłaniającym, ale pięknym i kręconym. Powtóre, zawsze chłop był duży, ale teraz rozrósł się prawie w olbrzyma. Zdawało się, że tak gęsta i zwichrzona czupryna tylko na tak ogromnej głowie rosnąć może, a tak ogromna głowa tylko w tak bajecznych barkach należytą znajduje podporę. Twarz miał zawsze czarną, wichrami spaloną, oczy jarzące, jak węgle; zawadyactwo jakby wypisane na twarzy. Gdy chwycił spore jabłko ukrywał je tak łatwo w swojej potężnej dłoni, że mógł się w „zgaduj zgadula“ bawić, a gdy garść orzechów położył sobie na udzie i ręką przycisnął, to potem tabakę wydobywał. Wszystko poszło w nim w siłę, bo zresztą chudy był i brzuch miał wpadnięty, jedno piersi nad nim jak kaplice.
Podkowy łamał z łatwością, niebardzo się naprężając; toż pręty żelazne żołnierzom na szyi zawiązywał, a wydawał się jeszcze większy, niż był w istocie; gdy stąpił, trzeszczały pod nim deski, a gdy przypadkiem o ławę zawadził, to szczapę z ławy odłupywał.
Słowem, był to chłop setny, w którym życie, zdrowie, odwaga i siła kipiały, jak kipi war w saganie, nie mogąc się w tak nawet ogromnem ciele pomieścić. Zdawało się, że płomień ma w piersi i w głowie i mimowoli patrzyłeś, czy mu się już z czupryny nie dymi. Jakoż dymiło się często, bo i do wypitki był dobry. Do bitwy szedł ze śmiechem, przypominającym rżenie końskie i walił tak, że żołnierze po każdem spotkaniu wszystkie trupy jego oglądali, aby nadzwyczajne cięcia podziwiać. Zresztą od dziecka, do stepu, stróżowania i wojny nawykły, mimo całej zapalczywości czujny był i przezorny; znał wszystkie tatarskie fortele, a po panu Wołodyjowskim i Ruszczycu uchodził za najlepszego zagończyka.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.