Stary Nowowiejski, wbrew pogróżkom i zapowiedziom, nie przyjął syna zbyt surowo, bo bał się, że ów, zrażony, znów sobie pójdzie i nie pokaże się przez drugich lat jedenaście. A w gruncie rzeczy szlachcic samolub kontent był z tego syna, który pieniędzy z domu nie brał, sam dawał sobie doskonale radę na świecie, pozyskał sławę między towarzyszami, łaskę hetmańską i szarżę oficerską, której niejeden, mimo protekcyi, nie mógł się dochrapać. Wyrachował też sobie ojciec, że zdziczały w stepach i w wojnie młodzian może nie ugiąć się przed powagą ojcowską, a w takim razie lepiej jej na próbę nie wystawiać. Syn, lubo padł mu do nóg, jak przystało, przecie w oczy śmiele patrzył i bez ogródki na pierwsze przygany odrzekł:
— Ojciec przyganę masz w gębie, a w sercu radość ze mnie i słusznie, bom zakały nie przyniósł, a żem do chorągwi uciekł, potom szlachcic.
— Ale może bisurmanin — odrzekł stary — skoroś przez jedenaście lat w domu się nie pokazał?
— Nie pokazałem się z bojaźni kary, któraby mojej oficerskiej szarży i powadze była przeciwną. Czekałem listu z darowaniem win. Nie było listu, nie było i mnie.
— A teraz to się nie boisz?
Młody pokazał swe białe zęby w uśmiechu:
— Tu wojskowa władza rządzi, przed którą, choćby rodzicielska, ustąpić musi. Wiecie co dobrodzieju, ot lepiej uściskajcie mnie, bo duszną do tego macie ochotę!
To rzekłszy, ramiona otworzył, a pan Nowowiejski, ojciec, sam nie wiedział, co ma czynić. Jakoż nie mógł się połapać z tym synem, który pacholęciem z domu wyszedł, a teraz wracał dojrzałym mężem i oficerem, otoczonym sławą bojową. I to i owo pochlebiało wielce ojcowskiej dumie pana Nowowiejskiego, więc istotnie radby był go przycisnąć do piersi, tylko się jeszcze ze względu na powagę wahał.
Lecz ów go porwał. Zatrzeszczały w tym niedźwiedzim uścisku kości szlachcica i to rozczuliło go do reszty.
— Co robić! — zawołał, sapiąc — czuje szelma, że na swoim własnym koniu siedzi i ani dba! Proszę! Żeby to było w domu u mnie, pewniebym tak nie zmiękł, ale tu, co robić? a pójdźno jeszcze!
I uściskali się poraz drugi, zaczem młody jął śpiesznie wypytywać o siostrę.
— Przykazałem jej na uboczu się trzymać, póki nie zawołam — odrzekł ojciec — dziewka tam ledwie ze skóry nie wyskoczy.
— Dla Boga! gdzie ona jest? — zakrzyknął syn.
I otworzywszy drzwi, począł wołać tak gromko, aż echo odpowiadało mu ze ścian:
— Ewka! Ewka!
Ewka, która czekała w przyległej izbie, wpadła natychmiast, lecz zaledwie zdołała zakrzyknąć: „Adam!“ — już potężne ramiona porwały ją i podniosły od ziemi. Brat kochał ją zawsze bardzo, czę-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.