stokroć, za dawnych jeszcze czasów, chroniąc ją od tyranii ojca, nieraz brał na się winy i należną jej chłostę. Wogóle pan Nowowiejski był despotą, prawie okrutnym, więc teraz dziewka witała w tym potężnym bracie nie tylko brata, ale i przyszłą swoją ucieczkę i ochronę. On zaś całował ją po głowie, po ustach i po rękach, chwilami zaś odsuwał ją od siebie, patrzył w twarz i wykrzykiwał ochoczo:
— Harna dziewka! jak mi Bóg miły!
Poczem znów:
— Oto wyrosła! Piec, nie dziewka!
Jej zaś oczy śmiały się do niego. Poczęli następnie rozmawiać bardzo prędko o długiej rozłące, o domu i o wojnach. Stary pan Nowowiejski chodził koło nich i pomrukiwał. Syn imponował mu wielce, ale chwilami chwytał go niepokój o przyszłe panowanie. Były to już czasy wielkiej władzy rodzicielskiej, która w przyszłości urosła aż do bezgranicznej przewagi, lecz ten syn był to zagończyk, żołnierz z dzikich stannic, który, jak to pan Nowowiejski odrazu zrozumiał, na swoim własnym koniu jeździł. Pan Nowowiejski zazdrosny był o swe panowanie. Miał przecie pewność, że syn uszanuje go zawsze, odda mu, co powinien, ale czy się będzie giął, jak wosk, czy zniesie wszystko, jak znosił, gdy był wyrostkiem? „Ba — myślał stary szlachcic — czy ja sam odważę się traktować go, jak wyrostka? Jucha, porucznik, imponuje mi, jak Pana Boga kocham!“ Na dobitkę czuł przytem pan Nowowiejski, że mu afekt ojcowski z każdą minutą rośnie i że będzie miał słabość do tego olbrzymiego synala.
Tymczasem Ewka szczebiotała, jak ptak, zarzucając brata pytaniami: a kiedy wróci, a czy się nie osiedli, a czy się nie ożeni? Ona bo wprawdzie nie wie dobrze i nie jest pewna, ale jak tatkę kocha, tak słyszała, że żołnierze bywają kochliwi. Ba, nawet przypomina sobie, że to jej pani Wołodyjowska mówiła. Jaka ona śliczna i dobra ta pani Wołodyjowska! Gładszej i lepszej ze świecą w całej Polsce nie znaleźć! Chyba jedna Zosia Boska może się z nią porównać.
— Co za Zosia Boska? — pytał Adam.
— Ta, która tu z matką bawi, co to jej ojca orda ogarnęła. Obaczysz ją sam i polubisz!
— Dawajcie Zosię Boską! — począł wołać młody oficer.
Ojciec i Ewka śmieli się z takiej gotowości, syn zaś rzekł im:
— Jakże! kochanie, jak i śmierć, nikogo nie minie. Gołowąsem jeszcze byłem, a pani Wołodyjowska panną, gdym się w niej okrutnie rozkochał. Ej, miły Boże! jakżem ja tę Baśkę kochał! Ale cóż! powiadam jej to kiedyś, a tu jakby mi kto w pysk dał: Zasie kocie od mleka! Pokazało się, że ona już pana Wołodyjowskiego miłowała — i — co tu gadać, miała słuszność!
— Czemu to? — spytał stary pan Nowowiejski.
— Czemu? Oto dlatego, że jabym, nie chwaląc się, każdemu na szable wytrzymał, a on jeden i dwóch pacierzy-by się ze mną nie zabawił. A przytem zagończyk to jest incomparabilis, przy któ-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.