den tak nie tańcował i żaden tak nie przygarniał. Naprawdę, czysty smok!… Co z takim robić, kiedy niepodobna mu się oprzeć…
W następnej parze tańcowała z grzecznym towarzyszem panna Kamińska, a dalej Kieremowiczowa i Neresewiczowa, które, choć mieszczanki, zaproszono jednak do kompanii, bo obie były niewiasty dość dwornych manier i wielce zamożne. Poważny Nawiragh i dwaj Anardraci patrzyli ze wzrastającem zdziwieniem na polskie pląsy; starzy przy miodzie czynili gwar coraz mocniejszy, podobny do gwaru, jaki czynią koniki polne na ściernisku. Kapela jednak głuszyła wszystkie głosy — w środku zaś izby ochota w sercach rosła i rosła.
Wtem Baśka opuściła swego tancerza i przybiegłszy zdyszana do męża, złożyła przed nim ręce:
— Michałku! — rzekła — żołnierzom tak zimno za oknami, każ im dać beczkę.
Ów zaś rozweselony nadzwyczajnie, począł ją całować po piąstkach i zakrzyknął:
— Jabym i krwi nie żałował, byle cię ucieszyć!
Poczem sam skoczył na dwór, by powiedzieć żołnierzom, za czyją instancyą będą mieć beczkę, bo chciał, żeby Basi byli wdzięczni i tembardziej ją kochali.
Więc gdy w odpowiedzi uczynili krzyk tak okrutny, że aż śnieg począł się sypać z dachu, mały rycerz zawołał jeszcze:
— A huknąć tam z muszkietów! pani na wiwat!
Wróciwszy do izby, zastał Basię tańczącą z Azyą. Lipkowi, gdy objął ramionami tę słodką postać, gdy uczuł bijące ciepło od niej i tchnienie jej na swojej twarzy, źrenice uciekły prawie całkiem pod czaszkę i świat cały zakręcił mu się w oczach; w duszy wyrzekał się raju, wieczności i za wszystkie rozkosze, za wszyskie hurysy, chciał tej jednej.
Wtem Basia ujrzawszy w przelocie karmazynowy kubrak Nowowiejskiej i zaciekawiona, czy Azya nie wyznał już miłości dziewczynie, spytała:
— Nie deklarowałeś waćpan?
— Nie!
— Czemu?!
— Jeszcze nie czas — odrzekł z dziwnym wyrazem twarzy Tatar.
— A bardzo waść kochasz?
— Na śmierć, na śmierć! — zawołał Tuhayowicz cichym, ale chrapliwym, podobnym do krakania kruka głosem.
I tańczyli dalej, zaraz za Nowowiejskim, który wysunął się w pierwszą parę. Inni pozmieniali już tanecznice, lecz on dotąd Zosi nie puścił, chwilami tylko sadzał ją na ławie, by wypocząć i oddech złapać mogła, a potem znów hulał.
I nakoniec stanął przed kapelą i objąwszy jedną ręką Zosię, drugą wsparłszy się w bok, krzyknął na muzykantów:
— Krakowskiego, grajki! Nuże!
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/228
Ta strona została uwierzytelniona.