niedbał. Młody pan Nowowiejski zerwał się także dość wcześnie, bo mu Zosia Boska od wywczasu milszą była. Przybrawszy się więc od rana pięknie, poszedł do owej izby, w której wczoraj tańczono, nasłuchiwać, czy w przyległych niewieścich komorach niema jeszcze ruchu i krzątaniny.
W izbie, zajętej przez panią Boską, słychać już było ruch, ale niecierpliwemu młodzieńcowi tak pilno było Zosię zobaczyć, że chwyciwszy za kindżał, począł nim mech i glinę między belkami wyłupywać, aby bodaj przez szparutkę, jednem okiem na Zosię spojrzeć.
Zastał go przy tej robocie pan Zagłoba, który właśnie z różańcem nadszedł i poznawszy zaraz, co się święci, zbliżył się na palcach i począł okładać sandałowemi paciorkami plecy rycerza.
Ów uciekał, wykręcał się, niby się śmiejąc, ale zmieszany był nieco, stary zaś gonił i bił, powtarzając:
— A Turku jakiś, a Tatarzynie, a naści, a naści! exorciso te! A gdzie mores? To niewiasty będziesz podglądał? A naści! a naści!
— Dobrodzieju! — wołał pan Nowowiejski — nie godzi się ze świętych paciorków kańczuga czynić! Zaniechajcie mnie, bom grzesznej intencyi nie miał!
— Nie godzi się, mówisz, świętemi paciorkami bić? Nieprawda! Palma w kwietnią niedzielę też święta, a przecież nią biją. Ha! to był dawniej pogański różaniec i do Supanhazego należał, alem mu go pod Zbarażem wydarł, a potem nuncyusz apostolski go poświęcił. Patrz, sandał prawdziwy!
— Jeśli prawdziwy sandał, to pachnie.
— Mnie pachnie różaniec, a tobie dziewczyna. Muszę ci jeszcze bardzo plecy przetrzepać, bo właśnie dla wypędzenia dyabła z ciała niemasz nad święte paciorki!
— Nie miałem grzesznej intencyi, żebym tak zdrów był!…
— Jeno przez pobożność dziurkę dłubałeś, co?
— Nie przez pobożność, ale przez miłość tak ekstraordynaryjną, że nie wiem, jeżeli mnie nie rozsadzi, jako granat! Co tu klimkiem rzucać, kiedy prawda! Bąki tak konia latem nie ćwiczą, jak mnie afekty ćwiczą!
— Patrz, żeby to nie były grzeszne żądze, bo kiedym tu wszedł, toś ustać nie mógł, jeno tak piętą o piętę tłukłeś, jakobyś na głowniach stał.
— Nie widziałem nic, jak Boga najszczerzej kocham, bom przecie dopiero szparutkę dłubał!
— Ha! młodość!… krew nie woda!… Ja się też czasem dotąd hamować muszę, bo jeszcze we mnie leo mieszka, qui quaerit quem devoret! Jeśli masz czyste intencye, to o ożenku myślisz?
— Czy o ożenku myślę? Mocny Boże! A o czemżebym myślał? Nietylko myślę, ale tak mi jest, jakby mnie kto szydłem ekscytował! To wasza mość chyba nie wiesz, że ja już wczoraj pani Boskiej deklarowałem i od ojca konsens mam?
— Z siarki i prochu chłop! daj cię katu! Kiedy tak, to co innego, ale powiadaj, jak to było?
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.