od blasków. Z wysokich miejsc przez polany, jakby przez okna puszczy, wzrok leciał aż hen ku Multanom i gubił się na białym i sinawym, a zalanym słońcem widnokręgu.
Powietrze było suche, raźne. W taką pogodę ludzie, zarówno jak i zwierzęta, czują krzepkość i zdrowie; to też konie parskały okrutnie po szeregach, wyrzucając z nozdrzy kłęby pary, a Lipkowie, choć mróz szczypał ich po nogach, tak, że ustawicznie podkurczali je pod chałaty, śpiewali wesołe pieśni.
Słońce wzeszło wreszcie na sam szczyt niebieskiego namiotu i jęło nieco przygrzewać. Basi i Ewce aż zbyt było ciepło pod skórami w saniach, więc rozluźniwszy wiązania na głowach i odsunąwszy kaptury, ukazały na świat swoje różowe twarze i poczęły się rozglądać, Baśka po okolicy, a Ewka za Azyą, którego przy saniach nie było. Jechał on na przodzie z tym oddziałkiem Czeremisów, który rozpatrywał drogę, a w potrzebie rozgarniał śniegi. Ewka zaczęła się nawet chmurzyć z tego powodu, lecz pani Wołodyjowska, znająca na wylot służbę wojskową, rzekła jej na pociechę:
— Tacy oni wszyscy. Kiedy służba, to służba! Michalisko moje też ani na mnie spojrzy, kiedy funkcya wojskowa przyjdzie. I źle, żeby było inaczej; bo jeśli żołnierza kochać, to dobrego.
— Ale na popasie on będzie z nami? — pytała Ewka.
— Patrz, żebyś go nie miała nadto. Zakonotowałaś, jaki był radosny, gdy wyjeżdżał? Aż od niego łuna biła.
— Widziałam! Bardzo był radosny!
— A co dopiero będzie, gdy pozwoleństwo od pana Nowowiejskiego otrzyma!
— Oj! co mnie jeszcze czeka! Dziej się wola Boża! chociaż serce zamiera we mnie, gdy o ojcu pomyślę. Nuż zakrzyknie, nuż się zatnie i pozwoleństwa odmówi? Będę się miała potem z pyszna, gdy do domu wrócim.
— Wiesz, Ewka, co ja myślę?
— A co?
— Bo to z Azyą niema żartów! Brat twój mógłby się siłą sprzeciwić, ale ojciec twój komendy nie ma. Otóż ja myślę, że jeśli odrazu się zatnie, to cię Azya i tak weźmie.
— Jakże to?
— Ot, poprostu porwie cię. Mówią, że z nim niema żartów… Tuhay-beyowa krew… Weźmiecie ślub u pierwszego księdza po drodze… Gdzieindziej, to trzeba zapowiedzi, metryk, pozwoleństwa, ale tu dzikie strony, tu wszystko trocha po tatarsku…
Rozjaśniła się twarz Ewki.
— Tego się boję! Azya gotów na wszystko, tego się boję! — rzekła.
A Baśka, zwróciwszy głowę, popatrzyła na nią bystrze i nagle wybuchła swym dźwięcznym, dziecinnym śmiechem.
— Tak ty się tego boisz, jako właśnie mysz słoninki! O! znają cię!
Ewka, zarumieniona od chłodnego powietrza, zarumieniła się jeszcze bardziej i odrzekła:
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.