Azya roześmiał się:
— A czem będzie konie pasł? śniegiem? — rzekł do Basi.
— Pan Gorzeński najlepiej wam, wielmożnoście, objaśni — dodał kupiec.
— Ja też myślę, że to nic — odrzekła po chwili namysłu Basia — bo żeby co było, toby mój mąż najpierwszy wiedział.
— Nieodmiennie w Chraptiowie najpierw byłaby wiadomość — rzekł Azya — niech się wasza miłość nie boi.
Basia podniosła swą jasną twarz ku Tatarowi i poruszyła nozdrzami.
— Ja się boję! To wyborne! Co waćpanu w głowie? Słyszysz, Ewka, ja mam się bać!
Ewka nie mogła odpowiedzieć, bo będąc z natury dość łakomą i lubiącą nad miarę słodycze, miała usta pełne daktylów, co zresztą nie przeszkadzało jej wpatrywać się chciwie w Azyę, więc dopiero przełknąwszy, dodała:
— Przy takim oficyjerze i ja się nic nie boję!
Poczem spojrzała czule i znacząco w oczy Tuhay-beyowicza, lecz on, od czasu jak mu zaczęła być przeszkodą, miał tylko dla niej tajony wstręt i gniew, więc zachowując nieruchomą postawę, odrzekł ze spuszczonemi oczyma:
— W Raszkowie się pokaże, czylim na ufność zasłużył!
I było w jego głosie coś niemal groźnego. Ale obie niewiasty tak już były przyzwyczajone do tego, że młody Lipek, we wszystkiem, co mówi i czyni, zupełnie odróżnia się od innych, że nie zwróciło to ich uwagi. Zresztą Azya począł zaraz nalegać, by jechano dalej, bo przed Mohylowem były góry strome i do przebycia trudne, które należało przebyć za dnia.
Niebawem ruszono dalej.
Jechali bardzo szybko aż do owych gór. Tam Basia chciała przesiadać się na koń, lecz z namowy Tuhay-beyowicza została dla towarzystwa Ewki w saniach, które wzięto na arkany i z największemi ostrożnościami spuszczano z pochyłości. Azya przez cały ten czas szedł pieszo przy saniach, lecz nie rozmawiał prawie wcale, ni z Basią, ni z Ewką, cały zajęty ich bezpieczeństwem i w ogóle komendą. Słońce zaszło jednakże, nim zdążyli przebyć góry, ale wówczas oddział Czeremisów, idący w przodku, począł rozniecać ognie z suchych gałęzi. Posuwali się tedy wśród czerwonych ogni i stojących przy nich dzikich postaci. Za temi postaciami widać było w mroku nocnym i w półświetle płomienia groźne urwiska o niepewnych, strasznych zarysach. Wszystko to było nowe, ciekawe, wszystko miało pozór jakowejś niebezpiecznej i tajemniczej ekspedycyi, dlatego dusza Basina, była w siódmem niebie, a serce wzbierało wdzięcznością i dla męża, że na wyprawę do nieznanych krain pozwolił, i dla Azyi, że tę wyprawę tak wieść umiał. Teraz dopiero zrozumiała Basia, co to są podchody żołnierskie, o trudnościach, których tyle się nasłuchała od wojskowych, co drogi przepaściste a zawrotne. Ogarnęła ją też szalona wesołość. Byłaby z pewnością przesiadła się na dzianeta, gdyby nie to, że siedząc
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/248
Ta strona została uwierzytelniona.