prawdopodobnie martwy wśród skał, nad wszystkiemi jej uczuciami zapanowała trwoga. Leżąc twarzą na grzywie dzianeta, mknąc w tumanie jak sarna, ścigana przez wilki, teraz poczęła się bać Azyi więcej, niż w tej chwili, gdy była w jego objęciach — i czuła strach i czuła niemoc i czuła to, co czuje dziecko słabe, zabłąkane na woli Bożej, samotne i opuszczone. Jakieś głosy płaczące wstały w jej sercu i poczęły z jękiem, z bojaźnią, ze skargą i żałością wzywać opieki:
— Michale, ratuj!… Michale, ratuj!…
A dzianet mknął i mknął; cudownym wiedzion instynktem, przeskakiwał wyrwy, omijał gibkim ruchem wyskakujące kanty skał, aż wreszcie kamienny pokład przestał dzwonić pod jego kopytami: widocznie wpadł na jeden z tych otwartych „łuków,“ które tu i owdzie ciągnęły się między jarami.
Pot go okrywał; nozdrza poczęły oddychać głośno, lecz biegł i biegł.
— Dokąd uciekać? — pomyślała Basia.
I w tej chwili odpowiedziała sobie:
— Do Chreptiowa.
Lecz nowa trwoga ścisnęła jej serce na myśl o tej dalekiej, przez straszne pustynie wiodącej drodze. Natychmiast też przypomniało się jej, że Azya pozostawił oddziały Lipków w Mohylowie i Jampolu. Niezawodnie wszyscy Lipkowie byli zmówieni; wszyscy służyli Azyi, a zatem schwytaliby ją niechybnie i odwiedli do Raszkowa; należało zatem zapuścić się głęboko w step i dopiero obrócić na północ, omijając naddniestrzańskie osady.
Należało postąpić tak, tembardziej, że jeśli będzie pościg, pójdzie niezawodnie brzegiem, a tymczasem na szerokich stepach można będzie spotkać którą z polskich komend, wracającą do fortalicyi.
Bieg dzianeta wolniał stopniowo. Basia, będąc doświadczonym jeźdźcem, zrozumiała natychmiast, że trzeba mu dać czas wytchnienia, inaczej padnie. A czuła i to, że jeśli zostanie wśród tych pustyń bez konia, to jest zgubiona.
Wstrzymała więc bieg i czas jakiś jechała stępo. Mgła rzedła, ale z biednego dzianeta podnosiła się chmurą gorąca para.
Basia poczęła się modlić.
Nagle rżenie końskie ozwało się wśród mgły o kilkaset kroków za nią.
Wówczas włosy zjeżyły się jej na głowie.
— Mój padnie, ale i tamte padną! — rzekła głośno.
I znów pomknęła.
Czas jakiś dzianet biegł lotem gołębia, ściganego przez raroga i biegł znów długo, prawie do ostatka sił, lecz rżenie odzywało się ciągle za nim w oddali. Było w tem rżeniu, dochodzącem z tumanu, coś zarazem niezmiernie tęsknego i groźnego. Jednakże, popierwszej chwili trwogi, przyszło Basi na myśl, że gdyby na tym ścigającym ją koniu siedział ktokolwiek, toby ów koń nie rżał, bo jeździec, nie chcąc zdradzać pościgu, zahamowałby rżenie.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/258
Ta strona została uwierzytelniona.