— Nie może być, tylko to bachmat Azyi bieży za moim — pomyślała Basia.
Dla ostrożności wyciągnęła obie krucice z olster, lecz była to zbytnia ostrożność. Po chwili zaczerniało coś w rzednącej mgle i bachmat Azyowy nadbiegł z rozwianą grzywą i rozdętemi chrapami. Ujrzawszy dzianeta, począł zbliżać się ku niemu w podskokach, wydając krótkie i urywane rżenie, a dzianet odpowiedział mu natychmiast.
— Łosz! łosz! — zawołała Basia.
Zwierz, przyuczony do ręki ludziej, zbliżył się i pozwolił schwytać się za uzdę. Basia podniosła oczy ku niemu i rzekła:
— Opieka Boska!
Rzeczywiście, schwytanie Azyowego rumaka było dla niej okolicznością ze wszechmiar pomyślną. Najprzód dwa najlepsze z całego oddziału rnmaki były w jej ręku; powtóre miała konia do zmiany, potrzecie nakoniec, obecność jego upewniała ją, że pościg nieprędko wyjdzie. Gdyby bachmat pobieżał był za całym oddziałem, Lipkowie, zaniepokojeni jego widokiem, niechybnie wróciliby natychmiast szukać swego wodza; obecnie zaś było do przewidzenia, że do głowy im nie przyjdzie, by cośkolwiek mogło się przygodzie Azyi i że wyruszą na poszukiwanie dopiero wtedy, gdy zaniepokoją się zbyt długą jego nieobecnością.
— A wówczas ja będę już daleko! — dokończyła w myśli Basia.
Tu przypomniało się jej po raz wtóry, że oddziały Azyowe stoją w Jampolu i Mohylowie.
— Trzeba mijać szerokim stepem i nie zbliżać się do rzeki wpierw, aż się w okolicy Chreptiowa znajdę. Chytrze ten straszny człek pozastawiał obierze, ale mnie Bóg z nich wyratuje!
Tak pomyślawszy, nabrała ducha i poczęła czynić przygotowania do dalszej drogi. Przy terlicy Azyowej znalazła muszkiet, róg z prochem, worek z kulami i worek z siemieniem konopnem, które Tatar miał zwyczaj gryźć ustawicznie. Basia, przykrócając strzomiona bachmata na miarę swej nogi, pomyślała sobie, że całą drogę będzie się żywić, jako ptak, tem siemieniem i zachowała je starannie przy sobie.
Postanowiła omijać ludzi, chutory, bo na tych pustyniach od każdego człeka złego raczej, niż dobrego, można było się spodziewać. Serce jej ściskała obawa, czem będzie konie karmić? Same one będą wygrzebywać trawę z pod śniegu i wyskubywać mchy ze szczelin skalnych, ale nuż padną od złej trawy i uciążliwych pochodów? Przecie nie mogła ich oszczędzać…
Druga obawa była, czy się nie zabłąka w pustyni? Łatwo było nie błądzić, jadąc brzegiem dniestrowym, ale tej drogi nie mogła obrać. Co będzie gdy wjedzie w puszcze mroczne, ogromne, a bezdrożne? jak pozna, czy się kieruje na północ, czy w inną stronę, jeśli przyjdą dni mgliste, bezsłoneczne i noce bez gwiazd? Że puszcze roiły się od dzikiego zwierza, mniej o to dbała, mając odwagę w dzielnem sercu — i broń. Wilki, chodzące gromadnie, mogły
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/259
Ta strona została uwierzytelniona.