być wprawdzie niebezpieczne, ale wogóle więcej obawiała się ludzi, niż zwierząt, a najbardziej zbłąkania.
— Ha! Bóg mi drogę wskaże i do Michała wrócić pozwoli — rzekła głośno.
I przeżegnawszy się, otarła rękawem twarz z wilgoci, która ziębiła jej wybladłe policzki, bystremi oczyma rozejrzała się po okolicy i wypuściła konie w skok.
Tuhay-beyowicza nikt nie myślał szukać, więc leżał w pustkowiu, póki sam nie oprzytomniał.
Oprzytomniawszy, siadł i pragnąc zrozumieć, co się z nim dzieje, począł oglądać się po okolicy.
Ale widział ją jakoby w mroku; następnie poznał, że widzi tylko jednem okiem i to źle. Drugie było wybite, albo zalane krwią.
Azya podniósł ręce do twarzy. Palce jego trafiły na sople krwi, okrzepłej na wąsach; usta miał także pełne krwi, która go dławiła, tak, że musiał charkać i odpluwać ją kilkakrotnie; straszliwy ból przeszywał mu przy owem spluwaniu twarz; posunął palce ku górze od wąsów, ale odjął je natychmiast z jękiem boleści.
Uderzenie Basi zmiażdżyło mu górną część nosa i nadwerężyło kość w policzku.
Chwilę przesiedział bez ruchu; następnie tem okiem, w którem pozostało mu nieco światła, począł rozglądać się dokoła, a ujrzawszy w szczelinie pasmo śniegu, przyczołgał się do niego i chwyciwszy go pełną garść, przyłożył do swej rozbitej twarzy.
Przyniosło mu to natychmiast wielką ulgę, więc gdy śnieg, topniejąc, spływał różowemi strumieniami na jego wąsy, znów go nabierał w garść i znów przykładał. Prócz tego począł go jeść chciwie i to również przyniosło mu ulgę. Po pewnym czasie ów ciężar niezmierny, który czuł na swojej głowie, stał się o tyle lżejszy, że Azya przypomniał sobie wszystko, co się stało. Ale w pierwszej chwili nie odczuł ni wściekłości, ni gniewu, ni rozpaczy. Ból cielesny zgłuszył wszystkie inne uczucia i pozostawił tylko jedną chęć — chęć prędkiego ratunku.
Azya, zjadłszy jeszcze kilka przygarści śniegu, począł oglądać się za koniem: konia nie było; wówczas zrozumiał, że jeśli nie zechce czekać, aż Lipkowie po niego przyjadą, to musi iść piechotą.