Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

Więc oparłszy się rękoma o ziemię, próbował wstać, ale tylko zawył z bólu i znów usiadł.
Przesiedział może z godzinę i znów jął czynić usiłowania. Tym razem udało mu się o tyle, że wstał i oparty plecami o skałę, zdołał utrzymać się na nogach; ale gdy pomyślał, że trzeba opuścić podporę i dać krok, potem drugi i trzeci w pustą przestrzeń, poczucie niemocy i strachu owładło nim tak silnie, że omal nie siadł znowu.
Jednakże się przemógł i wydobywszy szablę, wsparł się na niej i posunął się naprzód. Szło. Po kilku krokach uczuł, że nogi jego i całe ciało są silne, że włada niemi doskonale, tylko głowa jest jakby nie jego i nakształ olbrzymiej wagi chwieje mu się to w prawo, to w lewo — to w tył, to naprzód. Miał takie poczucie, jakby tę głowę, zbyt ciężką i chwiejną, niósł z nadwyczajną ostrożnością i z nadzwyczajną obawą, aby jej nie uronić na kamienie i nie rozbić.
Czasem też ta głowa zawracała nim całym, jakby jej na tem zależało, by chodził w kółko. Chwilami czyniło mu się ciemno w jednym oku; wówczas podpierał się obu rękoma na szabli.
Lecz zawrót głowy przechodził zwolna — natomiast ból wzrastał ciągle — i wiercił tak w czole, w oczach, w całej głowie, aż skowytanie wydobywało się z piersi Azyi.
Echa skał powtarzały jego jęki i szedł wśród tej pustyni, krwawy, straszny, do upiora, niż do człowieka podobniejszy.
Mroczyło się już, gdy usłyszał przed sobą tętent konia.
Był to dziesiętnik lipkowski, który przyjeżdżał po rozkazy.
Tego wieczora Azya znalazł jeszcze tyle siły, że pościg zarządził, ale zaraz potem legł na skóry i przez trzy dni następne nikogo widzieć nie mógł, prócz Greka cyrulika, który mu rany opatrywał, i Halima, który cyrulikowi pomagał. Dopiero czwartego dnia odzyskał mowę, a z nią i świadomość tego, co zaszło.
I zaraz gorączkowa myśl jego pobiegła za Basią. Widział ją biegnącą przez skały i pustynie; wydawała mu się ptakiem, który odlatywał raz na zawsze; widział ją przybywającą do Chreptiowa; widział ją w objęciach męża i na ów widok porywał go ból sroższy od rany, a razem z bólem żal, a z żalem srom poniesionej klęski.
— Uciekła, uciekła! — powtarzał ustawicznie i wściekłość dławiła go tak, że chwilami przytomność zdawała się go znów opuszczać. „Gorze!“ — odpowiedział Halimowi, gdy ten starał się go uspokajać i zapewniał, że Basia przed pościgiem ujść nie może — i kopał nogami skóry, któremi stary Tatar go okrywał i nożem groził jemu i Grekowi — i wył, jak dziki zwierz — i zrywał się, chcąc sam lecieć, dognać ją, schwytać, a potem z gniewu i dzikiej miłości zadusić własnemi rękoma.
Chwilami bredził w gorączce: więc wołał na Halima, by mu przynosił coprędzej głowę małego rycerza, a żonę jego związaną zamknął obok w komorze. Czasem rozmawiał z nią, prosił, groził; czasem wyciągał ramiona, by ją przygarnąć; wreszcie zapadł