noże w usta, ludność miejscowa, złożona, jak i w Jampolu, z Wołochów, Ormian, Greków i częścią z Tatarów-kupców, patrzyła na nich bez żadnej nieufności. Sklepy były pootwierane; kupcy siedzieli przed sklepami po turecku, na ławach, przesuwając paciorki różańców. Krzyki Lipków sprawiły tylko to, że patrzono na nich ciekawiej, w przypuszczeniu, iż igrzysko jakoweś sobie wyprawiają.
Nagle jednak na rogach rynku podniosły się dymy i z ust wszystkich Lipków zabrzmiało wycie tak okropne, że blady przestrach ogarnął Wołochów, Ormian i Greków, wszystkie ich niewiasty i dzieci.
Naraz i ulewa strzał lunęła na spokojnych mieszkańców. Krzyki ich, huk zamykanych naprędce drzwi i okiennic, pomieszały się z tętentem koni i wyciem grabieżników.
Rynek zawlókł się dymami. Podniosły się głosy: „Gore! gore!“ Jednocześnie poczęto odbijać sklepy, domy, wywłóczyć za włosy przerażone niewiasty, wyrzucać na ulicę statki, safiany, towary sklepowe, pościel, z której pióra podniosły się zaraz obłokiem ku górze — rozległy się jęki wyrzynanych mężów, lament, wycia psów, ryk bydła, które pożar ogarniał w tylnych zabudowaniach; czerwone języki ognia, widne nawet w dzień na tle czarnych kłębów dymu, strzelały coraz wyżej ku niebu.
W fortalicyi zaś Azyowi jeźdźcy rzucili się zaraz na początku rzezi na bezbronnych po większej części piechurów.
Nie było tam prawie walki; kilkanaście nożów pogrążyło się niespodzianie w każdej polskiej piersi; potem poobcinano głowy nieszczęsnym i zniesiono je do kopyt Azyowego konia.
Tuhay-beyowicz pozwolił większej części Lipków iść połączyć się w krwawej robocie ze współbraćmi; sam stał i patrzył.
Dym przesłaniał robotę Kryczyńskiego i Adurowicza, swąd spalenizny doleciał aż do fortalicyi, miasto zapłonęło jak stos olbrzymi i dymy przesłaniały widok, czasem tylko w tych dymach rozlegał się wystrzał samopału, jakoby piorun w chmurze, czasem mignął uciekający człowiek lub oddział Lipków w pościgu.
Azya stał ciągle i patrzył, mając w sercu radość, srogi uśmiech rozszerzał mu wargi, zpod których błyskały białe zęby — uśmiech tem sroższy, że pomieszany z bólem przyschłej rany. Prócz radości i pycha wzbierała w sercu Lipka. Zrzucił oto z piersi ów ciężar udawania i pierwszy raz dał folgę nienawiści, ukrywanej przez długie lata, teraz czuł się sobą, czuł się prawdziwym Azyą, synem Tuhay-beyowym.
Lecz jednocześnie wstał w nim dziki żal, że Basia nie ogląda tego pożaru, tej rzezi, że go nie może widzieć w nowym jego zawodzie. Kochał ją, a jednocześnie rozpierało go dzikie pragnienie zemsty nad nią. „Stałaby oto tu, przy koniu — myślał sobie — za włosybym ją trzymał i nógby mi się czepiała, a potembym ją wziął i ustabym jej wycałował i byłaby moja, moja, moja… niewolnica!…“
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/264
Ta strona została uwierzytelniona.