rów. Wiara w nie była szczególnie rozpowszechniona po całem Naddniestrzu z powodu sąsiedztwa Multan i właśnie te strony, koło Jampola i Raszkowa, miały pod tym względem złą sławę. Tylu tu ludzi schodziło ustawicznie ze świata nagłą śmiercią, bez spowiedzi, rozgrzeszenia. Basia przypomniała sobie wszystkie opowieści, które wieczorami w Chreptiowie prawili przy ogniu rycerze: więc o dolinach przepaścistych, w których, gdy wiatr powiał, zrywały się nagle jęki: „Jezu, Jezu!“ — o płomieniach błędnych, w których coś chrapało — o śmiejących się skałach — o bladych dzieciach „sysunach“, z zielonemi oczyma i potwornej głowie, które prosiły, by je zabrać na koń, a zabrane poczynały wysysać krew — wreszcie o głowach bez kadłubów, chodzących na pajęczych nogach i o najstraszniejszych z tych wszystkich okropności, dorosłych upiorach, czyli tak zwanych z wołoska: „brukołakach,“ które wprost rzucały się na ludzi.
Poczęła się żegnać znakiem krzyża i nieustawała dopóty, dopóki nie zemdlała jej ręka, ale wówczas odmawiała litanię, bo żadną inną bronią przeciw nieczystym siłom niemożna było nic poradzić. Otuchy dodawały jej konie, które, nie okazując żadnej trwogi, parskały raźno. Chwilami dłonią klepała kark swego dzianeta, jakby chcąc się tym sposobem przekonać, że się na rzeczywistym znajduje świecie.
Noc, z początku bardzo ciemna, stawała się zwolna jaśniejszą i wreszcie przez rzadką mgłę zamigotały gwiazdy. Dla Basi była to okoliczność nadzwyczaj pomyślna, bo najprzód strach jej zmniejszył się, a powtóre patrząc na wielki wóz, mogła się kierować ku północy, czyli w stronę Chreptiowa. Rozglądając się po okolicy, wyrachowała sobie, że oddaliła się już znacznie od Dniestru, bo mniej tu było skał, kraj rozłożystszy, więcej wzgórz, porośniętych dębiną i częste, obszerne równie.
Razporaz jednak musiała przebywać jary i spuszczała się w nie zawsze z obawą w sercu, w głębiach bowiem było ciemno i chłód tam leżał surowy, przenikliwy. Niektóre tak były strome, iż należało je objeżdżać, z czego wynikała wielka strata czasu i nakładanie drogi.
Gorzej jednak było ze strumieniami i rzeczkami, których sieć cała płynęła od wschodu ku Dniestrowi. Wszystkie były rozmarznięte i konie chrapały bojaźliwie, wchodząc nocą w nieznane, o niewiadomej głębinie wody. Basia przeprawiała się tylko w tych miejscach, gdzie rozłożysty brzeg pozwalał przypuszczać, że rozlana szeroko woda jest płytka. Jakoż po większej części tak bywało; na niektórych jednak przeprawach woda dochodziła do połowy brzuchów końskich; Basia wówczas klękała, obyczajem żołnierskim, na kulbace i trzymając się rękoma za przednią kulę, starała się nie zamoczyć nóg. Jednakże nie ze wszystkiem to jej się udało i wkrótce zimno dotkliwe chwyciło ją od stóp do kolan.
— Daj Boże dzień, pojadę raźniej! — powtarzała sobie co chwila.
Nakoniec wyjechała na obszerną równinę, porosłą rzadkim lasem i widząc, że konie ledwie już nogi wloką, zatrzymała się na wypoczynek. Oba rumaki powyciągały w tej chwili szyje ku zie-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.