— Daj mi Boże przebrać się jeno za Mohylów, bo tam zaczyna się już Michałowe panowanie, tam mnie już nic nie ustraszy…
Tymczasem noc stała się jeszcze ciemniejsza. Szczęściem, na podłożu leśnem leżał tu już śnieg, na którego białem tle można było odróżniać ciemne pnie drzew, niższe konary i omijać je. Natomiast musiała Basia jechać wolniej i skutkiem tego na duszę jej padły znów te strachy przed siłą nieczystą, które na początku nocy ścinały jej krew lodem.
— Jeśli zobaczę świecące ślepie nisko — rzekła do swej strwożonej duszy — nic to! będzie wilk; ale jeśli na wysokości człowieka…
I w tej chwili krzyknęła głośno:
— W imię Ojca i Syna!…
Bo, czy to było złudzenie, czy może dziki zdeb siedział na gałęzi, dość, że Basia wyraźnie ujrzała parę błyszczących ślepiów na wysokości człowieka.
Z trwogi jej samej zaszły oczy pomroką, ale gdy przejrzała znowu, nie było już nic widać, tylko jakiś szelest dał się słyszeć między konarami, tylko jej serce tłukło się w piersiach tak głośno, jak gdyby chciało pierś rozsadzić.
I jechała dalej, długo, długo, wzdychając do światła dziennego. Noc dłużyła się jednak niezmiernie. Wkrótce potem znów rzeka przegrodziła jej drogę. Basia była już dość daleko za Jampolem, nad brzegiem Rosawy, ale nic nie wiedziała, gdzie jest, zgadywała tylko, że jednak posuwa się wciąż na północ, skoro napotkała nową rzekę. Odgadywała także, że noc musi już być na schyłku, bo chłód powiększył się znacznie; widocznie brał mróz, tuman opadł i gwiazdy ukazały się znowu, jeno bledsze, niepewnem światłem śmiecące.
Nakoniec ciemność poczęła blednąć stopniowo. Pnie, gałęzie i gałązki stawały się widoczniejsze. W lesie zapanowała zupełna cisza — dniało.
Po pewnym czasie, Basia mogła już odróżnić maść koni. Nakoniec na wschodzie, między gałęziami drzew, ukazała się taśma świetlista — czynił się dzień i to dzień pogodny.
Wówczas Basia poczuła niezmierne znużenie. Usta jej otwierały się przeciągiem poziewaniem, a oczy kleiły się; niebawem zasnęła mocno, ale na krótko, bo zbudziła ją gałąź, o którą zawadziła głową. Szczęściem, konie szły niezmiernie wolno, poskubując po drodze mchy, więc uderzenie było tak lekkie, iż nie przyczyniło jej żadnej szkody. Słońce wstało już i blade, śliczne jego promienie przedzierały się przez bezlistne gałęzie. Na ów widok otucha wstąpiła w serce Basi; między sobą a pogonią zostawiła już tyle stepu, tyle gór, jarów i całą noc. „Byle mnie nie uchwycili ci z Jampola lub z Mohylowa, to tamci już chyba nie zgonią“ — rzekła sobie. Liczyła i na to, że z początku ucieczki jechała skalistem podłożem, zaczem kopyta nie mogły zostawiać śladów.
Lecz wkrótce znów ogarnęło ją zwątpienie.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/272
Ta strona została uwierzytelniona.