w różnych kierunkach. Przez chwilę jeszcze przezwyciężała sen. „To pewnie wilki!“ — mruknęła zcicha.
Nim jednak przejechała kilkanaście kroków, owe punkta znikły, więc usnęła zaraz tak mocno, że zbudziła się dopiero, gdy bachmat Azyowy, na którym siedziała, zarżał pod nią.
Obejrzała się w około; była na skraju lasu i zbudziła się w porę, inaczej bowiem mogłaby się rozbić o drzewo.
Nagłe spostrzegła, że drugiego konia niema przy niej.
— Co się stało? — zawołała z trwogą wielką.
Stała się jednak rzecz bardzo prosta: oto Basia uwiązała wprawdzie lejce od uzdy dzianeta do kuli kulbaki, na której siedziała sama, ale skostniałe ręce bardzo źle jej posłużyły i nie zdołały zadzierzgnąć dobrze węzła; następnie lejce rozwiązały się i znużony koń został, by szukać karmu pod śniegiem lub położyć się.
Na szczęście, Basia miała krucice nie w olstrach, ale za pasem; róg z prochem i woreczek z resztką siemienia także były przy niej. Ostatecznie nieszczęście nie było zbyt straszne, bo bachmat Azyowy, jeśli nawet ustępował w szybkości dzianetowi, to natomiast niezawodnie przewyższał go wytrwałością na trud i zimno. Jednakże Baśce żal się zrobiło ulubionego rumaka i w pierwszej chwili postanowiła go odszukać.
Zdziwiło ją to jednak, gdy obejrzawszy się na step, nie ujrzała go wcale, choć noc była nadzwyczaj widna.
— Pozostać, pozostał — pomyślała — nie popędził z pewnością naprzód, ale musiał się położyć w jakiemś wgłębieniu i dlatego go nie widzę.
Bachmat zarżał drugi raz, przyczem zatrząsł się jakoś i uszy położył na karku, lecz od strony stepu odpowiedziało mu milczenie.
— Pojadę, poszukam! — rzekła Basia.
I już zwróciła konia, gdy naraz niespodziewana trwoga chwyciła ją, zupełnie jakby głos ludzki wołał:
— Basiu, nie wracaj!
Jakoż w tej chwili ciszę zmąciły inne złowróżbne głosy, bliskie, a wychodzące niby z pod ziemi: były to wycia, charkotania, skomlenia, jęki, wreszcie kwik okropny, krótki, urywany… Było to wszystko tem straszniejsze, że na stepie nic nie było widać, Basię zimny pot oblał od stóp do głowy, a z jej zsiniałych warg wyrwał się okrzyk:
— Co to jest? co się dzieje?
Odgadła wprawdzie odrazu, że wilki zarzynają jej konia, lecz nie mogła zrozumieć, dlaczego tego nie widzi, kiedy, sądząc po odgłosach, działo się to nie dalej, jak o jakie pięćset kroków od niej.
Nie czas jednak było lecieć na ratunek, bo koń musiał być już rozszarpany, a zresztą trzeba było myśleć o własnem ocaleniu; więc Basia wypaliwszy na postrach z krucicy, ruszyła w dalszą drogę. Jadąc, rozmyślała o tem, co się stało i przez chwilę przemknęło jej przez głowę, że to może nie wilki porwały jej konia, sko-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/276
Ta strona została uwierzytelniona.