— Byle przytomności nie utracić — mówiła sobie — byle choć na ostatnie tchnienie zdążyć do Chreptiowa, zobaczyć Michała, a potem dziej się wola Boża…
Przyszło jej znowu przeprawiać się przez liczne strumienie i rzeki, ale albo były płytkie, albo zamarznięte, na niektórych wierzchem płynęła woda, a spodem był lód, twardy i mocny. Jednakże, najbardziej ze wszystkiego, bała się tych przepraw dlatego, że i bachmat, jakkolwiek nieustraszony, bał się ich widocznie. Wchodząc w wodę lub na lód, chrapał, tulił uszy, częstokroć opierał się, a zmuszony, wchodził ostrożnie, stawiając zwolna nogę przed nogą i wietrząc rozdętemi nozdrzami.
Było już dobrze z południa, gdy Basia, jadąc borem, stanęła przed jakąś rzeką, większą od innych, a zwłaszcza znacznie szerszą. Wedle jej przypuszczenia, mogła być to Ladawa, albo Kałusik. Na ten widok zabiło jej serce radością. W każdym razie Chreptiów musiał być niedaleko, choćby go zaś Basia i minęła, zawsze mogła się uważać za ocaloną, bo tam i kraj był więcej osiadły i ludzi mniej się należało obawiać. Rzeka, jak Basia mogła sięgnąć okiem, miała brzegi strome, w jednem tylko miejscu widocznie był szczerk i spętana lodem woda zachodziła na brzeg, jakby rozlana w płytkiem a rozłożystem naczyniu. Brzegi były zupełnie zamarznięte, środkiem płynęła szeroka wstęga wody, lecz Basia spodziewała się, że znajdzie pod nią lód, jak zwykle.
Bachmat wszedł, opierając się nieco, jak przy każdej przeprawie, ze zgiętym karkiem i obwąchując nozdrzami śnieg przed sobą. Przybywszy do bieżącej wierzchem wody, Basia uklękła, wedle zwyczaju na kulbace, dzierżąc się obu rękoma za przednią kulę.
Woda zachlupotała pod kopytami. Lód był istotnie pod nią twardy, obmoczony, kopyta uderzały weń, jakby w kamień, lecz widocznie kacele podków stępiły się przez długą, a miejscami skalistą drogę, bo wnet bachmat począł się ślizgać, nogi rozchodziły mu się, jak gdyby uciekały z pod niego; nagle padł naprzód, aż nozdrza zamoczyły mu się w wodzie, więc zerwał się, padł znów na zad, znów się zerwał, lecz przerażony, począł rzucać się i bić kopytami rozpaczliwie. Basia szarpnęła za uzdę, a w tem dał się słyszeć głuchy trzask i zadnie nogi konia, aż do kłębów, zapadły w głębinę.
— Jezus, Jezus! — krzyknęła Basia.
Rumak, stojąc jeszcze przedniemi nogami na twardym gruncie, uczynił straszne wysilenie, lecz widocznie kawały lodu, na których się wspinał, jęły się teraz wysuwać z pod jego nóg, bo zapadł głębiej i poczęł jęczeć chrapliwie.
Basia miała jeszcze tyle czasu i przytomności, że chwyciwszy za grzywę rumaka, po jego karku wydostała się na lód niepołamany, leżący przed koniem. Tam upadła i zamoczyła się w wodzie. Lecz podniósłszy się i uczuwszy twardy grunt pod nogami, wiedziała, że jest ocaloną. Chciała nawet jeszcze ratować konia, więc przechyliwszy się, chwyciła za lejce i cofając się ku drugiemu brzegowi, poczęła je ciągnąć z całej mocy.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/278
Ta strona została uwierzytelniona.