Ale bachmat zasuwał się w głębinę i nie mógł już wydostać z niej nawet przednich nóg, by je zaczepić o nieporuszony dotąd zrąb lodu. I lejce wyprężały się coraz silniej, a on pogrążał się coraz bardziej. Wreszcie zanurzył się zupełnie, tylko szyja i łeb wystawały mu nad lodem. Począł nakoniec stękać prawie ludzkim głosem, wyszczerzając przytem zęby; oczy jego patrzyły w Basię z nieopisanym smutkiem, jakby jej chciał mówić: „Niema już dla mnie ratunku, puść lejce, bo i ciebie jeszcze wciągnę…“
Jakoż nie było dla niego ratunku i Basia musiała puścić lejce.
Poczem, gdy zupełnie skrył się pod lodem, poszła na drugi brzeg, tam siadła pod ogołoconym z liści krzem i poczęła szlochać, jak dziecko.
Energia jej była chwilowo zupełnie złamana. A prócz tego ta gorycz i to rozżalenie, które po spotkaniu się z ludźmi napełniły jej serce, zalały je teraz jeszcze silniej. Oto wszystko było przeciw niej: błędność dróg, ciemność, żywioły, człowiek, zwierz, jedna tylko ręka Boża zdawała się nad nią czuwać. W tej dobrej, słodkiej, ojcowskiej opiece złożyła całą swą ufność dziecinną, a obenie i to ją zawiodło. Było to uczucie, którego Basia nie wypowiedziała tak wyraźnie, ale natomiast tem silniej odczuwała sercem.
Cóż jej pozostawało? Skarga i łzy! A przecie zdobyła się na tyle dzielności, na tyle odwagi, na tyle wytrwania, na ile takie biedne, słabe stworzenie zdobyć się mogło. I oto koń jej się utopił, ostatnia nadzieja ratunku, ostatnia deska ocalenia — jedyne żywe stworzenie, które było przy niej. Bez tego konia czuła się bezsilną wobec tej nieznanej przestrzeni, która ją oddzielała od Chreptiowa, wobec borów, jarów i stepów, nietylko bezbronną wobec pościgu ludzi i zwierząt, ale daleko więcej samotną, daleko bardziej opuszczoną.
Płakała, póki jej nie zbrakło łez. Potem przyszło wyczerpanie, zmoczenie i poczucie bezradności, tak silne, że niemal podobne do spokoju.
Więc westchnąwszy głęboko raz i drugi, rzekła sobie:
— Przeciw woli Boskiej nie poradzę… tu już zamrę…
I zmrużyła oczy, tak dawniej jasne i wesołe, a dziś zgoła zapadnięte, podkrojone.
Swoją drogą, lubo ciało jej stawało się z każdą chwilą coraz bardziej ociężałe, myśl biła się jednak w jej głowie, jak trwożny ptak — i tak samo serce. Żeby to jej nikt nie kochał na świecie, mniejszy byłby żal umierać, ale przecie ją tak wszyscy kochali!
I wyobrażała sobie, co będzie, jak już zdrada Azyi i jej ucieczka staną się głośne, jak będą jej szukali, jak znajdą wreszcie siniuchną, zmarzniętą, śpiącą snem wiecznym, pod owym krzem nad rzeką. I nagle ozwała się głośno:
— O! to będzie Michalisko desperował! Aj! aj!
Potem zaczęła go przepraszać, że to nie jej wina.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.