Basia otwiera usta. Pytanie: „Co to jest?“ zamiera jej na wargach. Na chwilą przykłada drżące palce do twarzy, jakby nie chciała dać wiary, i z ust jej wyrywa się nagle krzyk:
— O Jezu, o Jezu! to żórawie studzienne, to Chreptiów! O Jezu!
Poczem ta konająca przed chwilą istota zrywa się i dysząc, drżąc, z oczyma wezbranemi łzami, z falującą piersią, pędzi przez las, upada i podnosi się znowu, powtarzając:
— Tam konie poją! To Chreptiów! to nasze żórawie!… Chociaż do bramy! choć do bramy!… O Jezu!… Chreptiów, Chreptiów!…
A tu las rzednie, odkrywa się śnieżne pole i wzgórze, z którego kilkanaście par błyszczących oczu spogląda na biegnącą Basię.
Lecz to nie oczy wilcze… Ach, to okna chreptiowskie migocą słodkiem, jasnem i zbawczem światłem — to „fortalicya“ tam na wzgórzu, właśnie tą wschodnią stroną zwrócona do lasu.
Było jeszcze drogi na stajanie, ale Basia nie wiedziała już kiedy ją przebiegła. Żołnierze, stojący od strony wsi przy bramie, nie poznali jej po ciemku, ale puścili, sądząc, że to pachołek za czemś wysłany, wraca do komendanta; więc ostatnim tchem wpadła do środka, przebiegła przez majdan, obok żórawianych studni, przy których dragoni, wróciwszy przed chwilą z objazdu, poili na noc konie — i stanęła we drzwiach głównego domu.
Mały rycerz z panem Zagłobą siedzieli właśnie konno na ławie przed kominem i popijając krupnik, rozmawiali o Basi, mniemając, że ona tam hen, gdzieś, zagospodarowywa się w Raszkowie. Obaj byli markotni, bo im tęskno za nią było okrutnie i obaj codzień spierali się o termin jej powrotu.
— Broń Boże nagłych odwilży, dżdżów i roztopów, to Bóg wie kiedy wróci — mówił posępnie pan Zagłoba.
— Zima jeszcze zdzierży — mówił mały rycerz, — a za jakie ośm, albo dziesięć dni, będę już coraz to spoglądał ku Mohilowu.
— Wolałbym, żeby nie była wyjeżdżała. Nic tu po mnie bez niej w Chreptiowie.
— A czemuś waćpan radził?
— Nie zmyślaj, Michale! Twoją się to głową stało…
— Byle tylko zdrowo wróciła!
Tu westchnął mały rycerz i dodał:
— Zdrowo i jako najprędzej!…
Wtem skrzypnęły drzwi i jakieś małe, nędzne, obdarte, pokryte śniegiem stworzenie poczęło piszczeć żałośnie u proga:
— Michale, Michale!…
Mały rycerz zerwał się, ale w pierwszej chwili tak się zdumiał, że stanął jak skamieniały, na miejscu, ręce otworzył, oczyma jął mrugać — i stał.
— Michale!… Azya zdradził… mnie chciał porwać… alem uciekła i… ratuj!
To rzekłszy, poczęła chwiać się i padła, jak martwa, na ziemię; wtedy on skoczył, porwał ją, jak piórko na ręce, krzyknąwszy przeraźliwie:
— Chryste miłosierny!
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.