nym, że już cień jej pada na Basine czoło, że ta duszka jasna już już roztwiera skrzydła, aby ulecieć z Chreptiowa gdzieś w nieskończone przestrzenie, na drugą stronę życia; poczem znów śmierć, jak pająk, kryła się pod pułapem i nadzieja napełniała serca.
Była to jednak niezupełna i czasowa tylko nadzieja, bo tego, żeby Basia miała przeżyć tę chorobę, nikt nie śmiał się spodziewać. Nie spodziewał się i Wołodyjowski, to też boleść jego stała się tak wielka, że pan Zagłoba, acz sam srodze strapiony, począł się lękać i polecać go opiece oficerów.
— Dla Boga! pilnujcie go — mówił — bo się nożem pchnie!
Wołodyjowskiemu wprawdzie nie przychodziło to do głowy, ale w tej targaninie żalu i bólu pytał się jednakże siebie ustawicznie:
— Jakże to ja mam zostać, kiedy ona odchodzi? Jakże mi puszczać samo to kochanie najdroższe? Co ona powie, gdy obejrzawszy się, nie znajdzie mnie koło siebie?
I tak rozmyślając, pragnął umrzeć z nią razem ze wszystkich sił duszy, bo równie jak sobie nie wyobrażał życia na ziemi bez niej, tak samo nie rozumiał, aby ona w tamtem życiu mogła być szczęśliwą bez niego i po nim nie tęskić.
Po południu złowrogi pająk skrył się znowu pod pułapem, rumieńce Basi przygasły i gorączka zmniejszyła się do tyla, że chorej wróciło nieco przytomności.
Czas jakiś leżała z zamkniętemi oczyma, poczem otworzywszy je, popatrzyła w twarz małego rycerza i spytała:
— Michałku, czy ja w Chreptiowie?
— Tak jest, kochanie! — odrzekł, zaciskając zęby Wołodyjowski.
— I ty naprawdę stoisz przy mnie?
— Tak jest! Jak się czujesz?
— Oj, dobrze!…
Widać sama nie była pewna, czy to nie gorączka stawia jej przed oczyma złudne widzenia. Ale od tej chwili odzyskiwała coraz więcej przytomności.
Wieczorem nadjechał, wraz z ludźmi, wachmistrz Luśnia i wytrząsnął z worka przed fortalicyą kamienieckiego medyka, wraz z lekarstwami. Ów ledwie żył. Ale poznawszy, iż nie jest w zbójeckich, jak mniemał, ręku, ale że do chorej został w ten sposób zaproszony, wkrótce, po przemijających mdłościach, zabrał się żywo do ratunku, zwłaszcza że mu pan Zagłoba pokazał w jednej ręce mieszek, pełen czątych, w drugiej nabity pistolet, mówiąc:
— To nagroda za życie, a to za śmierć!
I tej samej nocy jeszcze, prawie o samem świtaniu, złowrogi pająk skrył się gdzieś raz na zawsze; natomiast wyrok medyka: „Będzie długo chorować, ale ozdrowieje“ — rozebrzmiał radosnem echem po całym Chreptiowie. Gdy go pierwszy raz Wołodyjowski usłyszał, padł na ziemię i rozszlochał się tak, iż zdawało się, że łkania piersi mu rozerwą; pan Zagłoba zesłabł całkiem z radości, aż
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/288
Ta strona została uwierzytelniona.