końcem roztopów, tembardziej, że armatę ciężką będą przeciw Kamieńcowi prowadzić.
— Kiedy w waćpanu to zawsze stary wolentaryusz siedzi — odparł niecierpliwie mały rycerz — waćpan myślisz, że rozkaz można dla prywaty spostponować.
— Ha! jeślić milszy rozkaz od Basi, to ją pakuj na wóz i jedź. Wiem, wiem, tyś ją dla rozkazu gotów choćby widłami podsadzać, jeśli się pokaże, że o własnej mocy do bryki siąść nie zdoła. Niechże was kaduk porwie z taką dyscypliną! Po staremu człowiek robił, co mógł, a czego nie mógł, tego i nie czynił. W gębie masz miłosierdzie, ale niech jeno krzykną: „Hajda na Turka!“ — to je wypluniesz, jak pestkę, a tę niebogę przy koniu na arkanie poprowadzisz!
— Ja nie mam miłosierdzia dla Basi?! Bójże się waćpan ran Ukrzyżowanego! — zakrzyknął mały rycerz.
Pan Zagłoba sapał czas jakiś gniewnie, dopieroż spojrzawszy na strapioną twarz Wołodyjowskiego, tak przemówił:
— Michale, wiesz, że co mówię, to mówię z afektu iście rodzicielskiego dla Baśki. Inaczej, czybym ja tu jeszcze siedział pod obuchem tureckim, zamiast wczasu w bezpiecznej stronie zażywać, czegoby mi w moich leciech i nikt za złe mieć nie mógł? A kto ci Baśkę zaswatał? Jeśli się pokaże, że nie ja, to mi rozkaż wypić kadź wody, niczego dla smaku do niej nie przylawszy.
— Życiem się waćpanu za to nie wypłacę! — odrzekł mały rycerz.
I wzięli się w ramiona, poczem zapanowała zaraz między nimi najlepsza zgoda.
— Już ja sobie tak ułożyłem — rzekł mały rycerz — że gdy przyjdzie wojna, waćpan zabierzesz Baśkę i pojedziesz z nią do Skrzetuskich, do ziemi Łukowskiej. Tam przecie czambuły nie dojdą.
— Uczynię to dla ciebie, choć na Turka znalazłaby się ochotka, bo niemasz dla mnie nic bezecniejszego nad ten świński naród, wina niepijący!
— Jednego się tylko boję, oto że Baśka naprze się do Kamieńca, żeby być przy mnie. Skóra mi cierpnie, gdy o tem pomyślę, a jak Bóg Bogiem, będzie się napierała.
— To nie pozwolisz. Mało to już złego z tego wynikło, że jej we wszystkiem folgujesz i żeś na ową ekspedycyę raszkowską pozwolił, chociażem odrazu przeciw niej zakrzyknął?
— A nieprawda! Powiedziałeś waćpan, że nie chcesz radzić.
— Skoro ja mówię, że niechcę radzić, to gorzej niżbym odradzał.
— Powinna mieć Baśka naukę, ale co to z nią! jak będzie widziała miecz nad moją głową, uprze się!
— To nie pozwolisz, powtarzam! Dla Boga! co za słomiany mąż!
— Kiedy, confiteor, że jak ona piąstki w oczy wsadzi, a pocznie płakać, albo niech-li tylko zacznie płacz symulować, oho! już we mnie serce jako masło na patelni. Nie może być inaczej, tylko
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.