pieniu wielkiem i niepewności, bośmy nic jeszcze nie widzieli, czy tu na radość, czy na smutki przyjeżdżamy.
— Na uciechę, na uciechę! — wtrącił pan Zagłoba.
— Jakże to się stało? — pytał pan Ketling.
Mały rycerz i pan Zagłoba poczęli na wyprzodki opowiadać, a Ketling słuchał, oczy i ręce do góry wznosił i Basine męstwo podziwiał.
Nagadawszy się do syta, jął mały rycerz dopytywać Ketlinga, co się z nim działo, a ów szczegółowo zdawał sprawę. Po ślubie mieszkali na pograniczu Kurlandyi. Było im z sobą tak dobrze, że i w niebie nie mogło być lepiej. Ketling, biorąc Krzysię, wiedział doskonale, że „nadziemską istotę“ bierze, i tego zdania dotychczas nie zmienił.
Panu Zagłobie i Wołodyjowskiemu przypomniał się po tem wyrażeniu dawny Ketling, zawsze wyrażający się dwornie a górno — i poczęli go na nowo ściskać, a gdy już temi uściskami nasycili swą przyjaźń dostatecznie, stary szlachcic spytał:
— Zali tej nadziemskiej istocie nie przytrafił się jakowyś ziemski casus, który nogami wierzga i palcem w gębie zębów szuka?
— Bóg dał nam syna! — odrzekł Ketling — a teraz znowu…
— Zauważyłem — przerwał Zagłoba. — A tu u nas wszystko po staremu!
To rzekłszy, utkwił swoje zdrowe oko w małym rycerzu, ów zaś począł raz po razu wąsikami ruszać.
Dalszą rozmowę przecięło wejście Krzysi, która, ukazawszy się we drzwiach, rzekła:
— Baśka prosi.
Ruszyli zaraz wszyscy do alkierza i tam zaczęły się nowe powitania. Całował Ketling ręce Basi, a Wołodyjowski znów Krzysine, zarazem zaś przypatrywali się sobie wszyscy ciekawie, jak ludzie, którzy nie widzieli się dawno.
Ketling nie zmienił się prawie nic: włosy miał tylko krótko obcięte i to czyniło go młodszym; natomiast Krzysia była zmieniona, przynajmniej w owym czasie, niepomiernie. Nie była tak wiotka i wysmukła jak dawniej i na twarzy była bledsza, przez co meszek nad jej ustami wydawał się ciemniejszy. Zostały jej tylko dawne prześliczne oczy, z niezmiernie długiemi rzęsami i dawna w obliczu pogoda. Ale rysy jej niegdyś tak cudne, straciły dawną subtelność. Mogło to być wprawdzie chwilowe tylko, jednakże Wołodyjowski, spoglądając na nią i porównywając ją ze swą Baśką, mimowoli mówił sobie:
— Dla Boga! jak ja mogłem w tej się kochać, tam, gdzie obie były razem? Gdzie ja miałem oczy?
Przeciwnie zaś Baśka wydawała się Ketlingowi prześliczną. Bo też była śliczna ze swoją płową, wichrowatą czupryną, nasuniętą na brwi, ze swoją cerą, która straciwszy nieco rumieńców, stała się po chorobie do listka białej róży podobna. Teraz jednak twarzyczka jej zarumieniona cokolwiek z radości i delikatne jej chrapki
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/294
Ta strona została uwierzytelniona.