poruszały się szybko. Wydawała się tak młoda, że prawie niedorosła i na pierwszy rzut oka możnaby było sądzić, że jest o jakie dziesięć lat od Ketlingowej młodsza.
Ale jej piękność podziałała tylko w ten sposób na czułego Ketlinga, że jeszcze z większą tkliwością począł myśleć o żonie, bo czuł się względem niej winnym.
Obie niewiasty wypowiedziały sobie już wszystko, co w krótkim przeciągu czasu można było wypowiedzieć, więc teraz cała kompania, zasiadłszy przy łóżku Basi, poczęła wspominać dawne czasy. Ale rozmowa nie szła jakoś, były bowiem w tych dawniejszych czasach różne drażliwe materye: były konfidencye pana Michałowe z Krzysią i obojętność małego rycerza względem ukochanej teraz Baśki i różne przyrzeczenia i różne desperacye. Pobyt w Ketlingowym dworku miał dla wszystkich urok i wdzięczną pozostawił po sobie pamięć, ale mówić o tem było niezręcznie.
Wkrótce też Ketling rozpoczęł z innej beczki.
— Nie wspominałem jeszcze — rzekł — iżeśmy po drodzo wstępowali do państwa Skrzetuskich, którzy nas przez dwie niedziele puścić nie chcieli i tak podejmowali, że i w niebie nie mogłoby nam być lepiej.
— Na miły Bóg! jak się mają Skrzetuscy? — zawołał pan Zagłoba. — To i jegoście w domu zastali?
— Zastaliśmy, bo na czas od pana hetmana z trzema starszymi przyjechał, którzy w kompucie służą.
— Skrzetuskich nie widziałem od czasu naszego wesela — rzekł mały rycerz. — Był on tu w Dzikich Polach i synowie byli z nim razem, ale nie przygodziło się spotkać.
— Okrutnie tam wszyscy tęsknią za jegomością! — rzekł Ketling, zwracając się do pana Zagłoby.
— Ba! a ja za nimi! — odparł stary szlachcic. — Ale to tak: siedzę tu, kuczy mi się bez nich; pojadę tam, będzie mi się kuczyć bez tej łasicy… Takie to życie ludzkie, że nie w jedno, to w drugie ucho wiatr wieje… A najgorzej sierocie, bo żebym ja miał co swego, tobym cudzego nie kochał.
— Waćpana-by i rodzone dzieci więcej od nas nie miłowały — odrzekła Basia.
Usłyszawszy to, pan Zagłoba uradował się bardzo i porzuciwszy tęskne myśli, wpadł zaraz w jowialny humor, więc posapawszy nieco, odrzekł:
— Ha! głupi byłem wtedy u Ketlinga, żem oto i Krzyśkę i Baśkę wam swatał, a o sobie nie pomyślał! Jeszcze był czas…
Tu zwrócił się do niewiast:
— Przyznajcie się, że obie kochałybyście się we mnie i że każda wolałaby za mnie iść, niż za Michała albo Ketlinga.
— Ma się rozumieć! — zawołała Basia.
— Halszka Skrzetuska teżby mnie była w swoim czasie wolała. Ha! stało się! to mi dopiero niewiasta stateczna, nie żadna powsinoga, co Tatarom zęby wybija! A zdrowa tam ona?
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/295
Ta strona została uwierzytelniona.