Luśnia, który miał wzrok nadzwyczajny, wpatrywał się czas jakiś z natężeniem w owe zbliżające się kupy, poczem przystąpił do Nowowiejskiego.
— Panie komendancie! — rzekł — ludzi tam niemasz wiele: to jeno stada wyganiają na paszę.
Nowowiejski po małej chwili przekonał się, że Luśnia ma słuszność i twarz rozjaśniła mu się radością.
— To znaczy, że postój wypadł im na milę, albo półtory od tych haszczów? — rzekł.
— Tak jest — odparł Luśnia. — Idą widać nocami, by się upałów uchronić, a w dzień spoczywają; konie zaś wysyłają, aż do wieczora, na pastwiska.
— Siła widzisz straży przy koniach?
Luśnia wysunął się znów na brzeg zarośli i nie powracał przez czas dłuższy. Nakoniec jednak pokazał się znowu i rzekł:
— Będzie koni z półtora tysiąca, a ludzi przy nich ze dwudziestu pięciu. W swoim są kraju i nie boją się niczego, więc i straży większych nie stawiają.
— A ludzi mogłeś rozeznać?
— Jeszcze są opodal, ale to Lipki, panie! Już oni nasi!
— Tak jest! — rzekł Nowowiejski.
Jakoż był już pewien, że mu żywa noga z tych ludzi nie ujdzie. Dla takiego zagończyka, jakim był i dla takich żołnierzy, jakim przywodził, było to zadanie nader łatwe.
Tymczasem koniuchowie pędzili stado bliżej i bliżej pod dereniowe haszcze. Luśnia jeszcze raz wysunął się na brzeg i jeszcze raz wrócił. Twarz jego jaśniała radością i okrucieństwem.
— Lipki, panie, napewno! — szepnął.
Usłyszawszy to, Nowowiejski zakwilił jak jastrąb i wnet oddział dragonów cofnął się w głębokie gąszcze. Tam rozdzielił się na dwa oddziały, z których jeden zapadł zaraz w wąwóz, by wynurzyć się z niego dopiero z tyłu stada i Lipków, drugi uformował półkole i czekał.
Wszystko to odbyło się tak cicho, że najwprawniejsze ucho nie mogłoby żadnego szmeru ułowić: nie zabrzęczała szabla, ni ostroga, koń nie zarżał; gęste trawy, któremi gaj był podszyty, tłumiły tupot kopyt. Wreszcie i konie zdawały się rozumieć, że powodzenie napadu od ciszy zależy, bo i one nie pierwszy raz pełniły podobną służbę. Z wąwozu i gąszczów odzywały się tylko kwilenia jastrzębia, coraz cichsze i coraz rzadziej.
Stado lipkowskie zatrzymało się przed gajem i rozrzuciło większemi lub mniejszemi kupami po błoniu. Sam Nowowiejski był teraz na skraju i śledził wszystkie ruchy koniuchów. Dzień był pogodny, godzina przedpołudniowa, ale już słońce stało wysoko i sypało żarem na grudź. Konie poczęły się tarzać, następnie zbliżyły się do haszczów. Koniuchowie pojechali na skraj gaju, tam pozsiadawszy z koni, puścili je na arkanach, sami zaś, szukając cienia i chłodu, weszli w zarośla i rozłożyli się pod większym krzem na spoczynek.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/321
Ta strona została uwierzytelniona.