Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/326

Ta strona została uwierzytelniona.

i niepokój, dlaczego tabun pędzą tak wprost na namioty, więc poczęli krzykać, aby zestraszyć konie. Sam Azya Tuhay-beyowicz uchylił skrzydło płócienne i mimo dżdżu wyszedł na zewnątrz z gniewem w swej groźnej twarzy. Lecz właśnie w tej chwili tabun rozbiegł się, a wśród strug deszczu i w oparach zaczerniały jakieś straszne postacie, wielokroć razy od koniuchów liczniejsze, i zagrzmiał straszliwy krzyk:
— Bij! morduj!…
Nie było już czasu na nic, nawet na to, by pomyśleć, co się stało; nawet na to, by się przerazić. Orkan ludzki, straszniejszy i bardziej wściekły od burzy, zwalił się na obozowisko. Zanim Tuhay-beyowicz zdołał jednym krokiem cofnąć się ku namiotowi, rzekłbyś: nadludzka siła podniosła go od ziemi; nagle uczuł, że cisną go jakieś straszne objęcia, że od tego uścisku gną się jego kości, pękają żebra; przez chwilę dojrzał, jakby we mgle, twarz, od której wolałby widzieć szatańską — i omdlał.
A tymczasem rozpoczęła się bitwa, a raczej rzeź okropna. Burza, ciemność, nieznana liczba napastników, nagłość napadu i rozegnanie koni, sprawiły, że Lipkowie nie bronili się niemal wcale. Ogarnęło ich poprostu szaleństwo strachu. Nikt nie widział dokąd uciekać, gdzie się chronić; wielu nie miało przy sobie broni, wielu napad pochwycił we śnie — więc odurzeni, obłąkani z przerażenia, zbijali się w gęste kupy, tłocząc się, przewracając, depcąc. Parły ich i obalały piersi końskie, cięły szable, miażdżyły kopyta. Nie tak wicher łamie, niszczy i pustoszy młody bór, nie tak wilcy wżerają się w stado oślepłych owiec, jak tratowali i cięli ich dragoni. Z jednej strony obłęd, z drugiej wściekłość i zemsta dopełniały rozmiaru klęski. Potoki krwi pomieszały się z deszczem. Lipkom zdawało się, że niebo się na nich wali, że ziemia rozstępuje się pod ich nogami. Łoskot grzmotów, huk piorunów, szum dżdżu, ciemność, groza burzy, wtórowały strasznemi odgłosami rzezi. Konie dragońskie, ogarnięte również przerażeniem, rzucały się, jak szalone, w gęstwę ludzką, rozrywając ją, łamiąc i ścieląc pokotem na ziemi. Wreszcie mniejsze kupy poczęły pierzchać, ale do tego stopnia straciły świadomość miejsca, że uciekały kołem po pobojowisku, zamiast uciekać przed siebie — i uderzając często o siebie, jak dwie przeciwległe fale, biły się z sobą, przewracały się wzajem i szły pod miecz. Wreszcie rozproszono resztki zupełnie, rozegnano i cięto w ucieczce i w pogoni bez miłosierdzia, nie biorąc nikogo żywcem dopóki trąbki w obozowisku nie odwołały pościgu.
Nigdy napad nie był bardziej niespodziany, ale też nigdy klęska straszniejszą. Trzystu ludzi rozpędziło w cztery strony świata, blizko dwa tysiące wybornej jazdy, przewyższającej nieskończenie sprawnością zwykłe czambuły. Większa część jej leżała mostem wśród czerwonych kałuż, utworzonych przez deszcz i krew. Reszta w rozproszeniu, uchroniła głowy, dzięki ciemności i umykała pieszo na oślep, nie wiedząc, czy biegnie znów pod nóż. Zwycięzcom pomagała burza i pomroka, jakby gniew boży walczył po ich stronie, przeciwko zdrajcom.