Wtem obok dały się słyszeć ciężkie kroki i stanął przed nim Nowowiejski. Na ten widok zadygotały w Tatarze wszystkie żyły. Luśni nie bał się, zbyt nim pogardzał, ale Nowowiejskim nie pogardzał, ba! nie miał za co; natomiast każde spojrzenie na jego twarz napełniało duszę Azyi jakimś zabobonnym strachem, wstrętem, ohydą. Pomyślał sobie w tej chwili: „Jestem w jego mocy i boję się go!“ — a było to tak straszne uczucie, że pod jego wpływem włosy wyprężały się na głowie Tuhay-beyowicza.
A Nowowiejski rzekł:
— Za to, coś uczynił, w męce zginiesz!
Lipek nie odrzekł nic, tylko począł sapać głośno.
Nowowiejski usunął się na bok, nastała cisza, którą przerwał Luśnia:
— I na panią podniosłeś rękę — rzekł ochrypłym głosem — ale pani teraz już u pana w komorze, a ty w naszych rękach! Przyszedł twój czas!
Od tych słów akt męki dla Azyi już się rozpoczął. Oto straszny ten człowiek w godzinę śmierci dowiadywał się, że zdrada jego i wszystkie okrucieństwa na nic się nie przydały. Gdyby choć Basia zmarła w drodze, miałby tę pociechę, że nie będąc jego, nie będzie niczyją. I tę to pociechę odjęto mu teraz właśnie, gdy ostrze pala było o łokieć odległe od jego ciała. Wszystko napróżno! Tyle zdrad, tyle krwi i tyle bliskiej kary — za nic! za nic zupełnie!... Luśnia ani wiedział, o ile cięższą uczyniły śmierć Azyi te słowa: gdyby był wiedział, byłby je powtarzał przez całą drogę.
Lecz teraz nie było już czasu na duszną zgryzotę, bo wszystko musiało ustąpić w obec egzekucyi. Luśnia pochylił się i wziąwszy w obie ręce biodra Azyi, tak, aby mógł niemi kierować, zawołał na ludzi, trzymających konie:
— Ruszaj! a powoli, razem
Konie ruszyły: wyprężone sznury pociągnęły za nogi Azyi. Ciało jego sunęło się przez mgnienie oka po ziemi i trafiło na zadzierżyste ostrze. Wówczas ostrze poczęło się w nim pogrążać i jęło się dziać coś strasznego, coś przeciwnego naturze i człowieczym uczuciom. Kości nieszczęśnika rozstępowały się, ciało darło się na dwie strony; ból niewypowiedziany, tak straszny, że graniczący niemal z potworną rozkoszą, przeniknął jego jestestwo. Pal pogrążał się głębiej i głębiej. Tuhay-beyowicz zwarł szczęki, wreszcie jednak nie wytrzymał — zęby jego wyszczerzyły się okropnie, a z gardzieli wydobył się krzyk: A! a! a! — do krakania kruka podobny.
— Wolno! — skomenderował wachmistrz.
Azya powtarzał swój straszny krzyk coraz szybciej.
— Kraczesz? — spytał wachmistrz.
Poczem krzyknął na ludzi:
— Równo! stój! Ot, i już! — dodał, zwracając się do Azyi, który umilkł nagle i tylko rzęził głucho.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/331
Ta strona została uwierzytelniona.