Szybko wyprzężono konie, zaczem podniesiono pal, gruby jego koniec spuszczono w umyślnie przygotowany dół i poczęto obsypywać go ziemią. Tuhay-beyowicz patrzył już z wysoka na tę czynność. Był przytomny. Straszliwy ten rodzaj kary był tem straszniejszy, że ofiary, nawleczone na pal, żyły czasem przez trzy dni, Azyi głowa zwisła na piersi, wargi jego poruszały się, mlaszcząc jakby coś żuł i smakował; czuł teraz wielką omdlałość i widział przed sobą jakby niezmierną białawą mgłę, która, niewiadomo dlaczego, wydawała mu się okropną, ale w tej mgle rozeznawał twarze wachmistrza i dragonów, wiedział, że jest na palu, że ciężarem ciała obsuwa się coraz głębiej na ostrze; zresztą począł drętwieć od nóg i stawał się coraz nieczulszy na ból.
Chwilami ciemność przesłaniała mu tę okropną białawą mgłę; wówczas mrugał swojem jedynem okiem, chcąc patrzeć i widzieć wszystko aż do śmierci. Wzrok jego przechodził ze szczególną uporczywością z pochodni na pochodnię, bo wydawało mu się, że koło każdego płomienia tworzy się jakby tęczowe kolisko.
Lecz męka jego nie była skończona; po chwili wachmistrz zbliżył się do pala ze świdrem w ręku i zawołał na stojących:
— Podsadźcie mnie!
Dwóch silnych chłopów podniosło go ku górze. Azya począł patrzeć na niego z blizka, mrugając ciągle, jakby chciał poznać, co to za człowiek wspina się aż do jego wysokości. Tymczasem wachmistrz rzekł:
— Pani wybiła ci jedno oko, a ja sobie ślubowałem, że ci wywiercę drugie.
I to rzekłszy, zapuścił ostrze w źrenicę, zakręcił raz i drugi, a gdy powieka i delikatna skóra, otaczająca oko, owinęły się już naokół skrętów świdra — szarpnął.
Wówczas z obu jam ocznych Azyi wypłynęły dwa strumienie krwi i płynęły jakby dwa strumienie łez po jego twarzy.
Twarz sama zbielała i stawała się coraz bielsza. Dragoni poczęli gasić w milczeniu pochodnie, jakby wstydząc się, że światło oświeca dzieło tak okropne — i tylko od księżycowego sierpa szły srebrne, lecz niezbyt jasne blaski na ciało Azyi. Głowa jego pochyliła się zupełnie na piersi, tylko przywiązane do dębczaka i owinięte smolną słomą ręce sterczały ku górze, jakby ten syn Wschodu wzywał zemsty tureckiego półksiężyca na swych oprawców.
— Na koń! — rozległ się głos Nowowiejskiego.
Przed samem wsiadaniem wachmistrz zapalił jeszcze ostatnią pochodnią owe wzniesione ręce Tatara, poczem oddział ruszył ku Jampolowi, a wśród gruzów Raszkowa, wśród nocy i pustki, został tylko, na wysokim palu, sam Azya, syn Tuhay-beya — i świecił długo...