Płakała Basia, płakał roztropny pan Zagłoba, płakał i pan Muszalski, łucznik niezrównany — jeden tylko pan Nowowiejski oczy miał suche, bo już mu brakło łez. Lecz gdy zaczął opowiadać, jako hen, ku Dunajowi, aż pod Tykicz poszedł i tam Lipków pod bokiem ordy i sułtana rozgromił, a złowrogiego Azyę Tuhay-beyowicza schwytał, obadwaj starzy rycerze poczęli w szable trzaskać i wołać:
— Dawajcie go sam! Tu, w Chreptiowie, zginąć powinien!
Na to odrzekł pan Nowowiejski:
— Nie w Chreptiowie, ale w Raszkowie zginął, bo tam był powinien, a mękę mu wachmistrz tutejszy obmyślał, która nie była lekka.
Tu opowiedział, jaką śmiercią umarł Azya Tuhay-beyowicz, a oni słuchali w grozie, lubo bez litości.
— Że Pan Bóg zbrodnie ściga, wiadomo, rzekł wreszcie pan Zagłoba — ale to dziw, że dyabeł tak licho swoich sług broni!
Basia westchnęła pobożnie, podniosła oczy w górę i po małej chwili rozwagi odrzekła:
— Bo mu potęgi brak, któraby mocy Bożej zdzierżyć mogła!
— O, tuś waćpani utrafiła! — zawołał pan Muszalski — bo gdyby, czego Boże broń, dyabeł był od Pana Boga mocniejszy, tedyby wszelka justycya, a z nią i Rzeczpospolita, zczeznąć musiała!
— Przeto ja się i Turków nie boję, gdyż to primo: tacy synowie, a secundo: synowie Beljala! — odparł Zagłoba.
I przez chwilę milczeli wszyscy. Nowowiejski siedział na ławie z dłońmi na kolanach, patrząc szklanemi oczyma w ziemię, więc pan Muszalski zwrócił się do niego:
— Musiało ci jednako ulżyć — rzekł — bo niepomierna to jest konsolacya grzecznej zemsty dokonać!
— Mów waćpan, zali ci istotnie ulżyło? zali lepiej ci teraz? — pytała Basia pełnym litości głosem.
Olbrzym milczał czas jakiś, jakby się z własnemi myślami pasował, nareszcie odrzekł jakby ze zdziwieniem wielkiem i tak cicho, że prawie szepcząc:
— Imaginujcie sobie waćpaństwo, jak mi Bóg miły, takem sam myślał, że mi będzie lepiej, gdy go zgładzę… I widziałem go na palu, widziałem, gdy mu oko świdrem wykręcano, wmawiałem sam w siebie, że mi lepiej, tymczasem nieprawda, nieprawda!…
Tu pan Nowowiejski objął nieszczęsną głowę rękoma i mówił przez zaciśnięte zęby:
— Lepiej było jemu na palu, lepiej ze świdrem w oczach, lepiej z ogniem na dłoniach, niźli mnie z tem, co we mnie siedzi, co we mnie rozmyśla i pamięta. Jedna śmierć mi konsolacya, śmierć, śmierć — ot, co!…
Usłyszawszy to Basia, serce dzielne i żołnierskie, wstała nagle i położywszy nieszczęśnikowi rękę na głowę, rzekła:
— Daj-że ci ją Bóg pod Kamieńcem, boć prawdę mówisz, że to jedyna konsolacya!
On zaś oczy przymknął i jął powtarzać:
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/334
Ta strona została uwierzytelniona.