— Baśka! — rzekł Zagłoba — nieraz już poganie gryźli te mury i zawsze połamali sobie na nich zęby! Ha! ile razy sam widziałem, jak umykali ztąd, trzymając się za pyski, bo ich bolały. Da Pan Bóg, że i teraz tak będzie!
— Pewnie, że tak! — odpowiedziała rozpromieniona Baśka.
— A to przecie był tu już jeden ich cesarz, Osman. Było to, pamiętam jak dziś, w roku 1621-ym. Przyjeżdża, jucha, owo właśnie, z tamtej strony Smotrycza, od Chocimia; wybałuszył ślepie, otworzył gębę, patrzy, patrzy — i wreszcie pyta: „A tę twierdzę (powiada) kto tak obwarował?“ — „Pan Bóg!“ — odpowie wezyr. — „To niechże ją Pan Bóg zdobywa, bo ja nie głupi!“ I zaraz się wrócił.
— Ba, prędko nawet wracali! — wtrącił pan Muszalski.
— Wracali prędko — odrzekł pan Zagłoba — bośmy ich kopiami w słabiznę ekscytowali, a mnie potem rycerstwo na rękach przed pana Lubomirskiego przyniosło.
— Toś waćpan był pod Chocimiem? — spytał łucznik niezrównany. — Wierzyć mi się nie chce, jak pomyślę, gdzieś waćpan nie był i czegoś nie dokazał!
Pan Zagłoba uraził się nieco i odrzekł:
— Nietylkom był, ale i ranę-m otrzymał, którą waćpanu ad oculos, jeśliś tak ciekaw, zaraz sprezentować mogę, ale na stronie, bo wobec pani Wołodyjowskiej chlubić mi się tem nie wypada.
Słynny łucznik wnet poznał, iż z niego zadrwiono, że jednak nie czuł się na siłach iść o lepszą z dowcipem pana Zagłoby, więc nie dopytywał się więcej i zwrócił rozmowę.
— To, co waćpaństwo mówicie, to prawda — rzekł — jak człek zdaleka i słyszy ludzkie gadania: „Kamieniec nie opatrzon, Kamieniec upadnie“ — to i strach bierze, a jak Kamieniec zobaczy, dalibóg otucha wstępuje.
— I jeszcze Michał będzie w Kamieńcu! — zawołała Basia.
— I pan Sobieski może sukurs przysłać!
— Chwała Bogu! nie tak źle z nami! nie tak źle! Ha! gorzej bywało, a nie daliśmy się!
— Choćby też i najgorzej było, rzecz w tem, żeby fantazyi nie tracić! Nie zjedli nas i nie zjedzą, póki duch żywie! — zakończył pan Zagłoba.
Pod wpływem tych radosnych myśli zamilkli, lecz to milczenie w bolesny zostało przerwane sposób. Oto nagle do kolaski Basinej przysunął się z koniem pan Nowowiejski. Twarz jego, tak zwykle straszna i posępna, była teraz uśmiechnięta i pogodna. Zapatrzone oczy utkwił w skąpanym w blaskach słonecznych Kamieńcu i uśmiechał się ciągle.
Dwaj rycerze i Basia patrzyli na niego ze zdziwieniem, bo nie mogli zrozumieć, jakim sposobem widok twierdzy zdjął tak nagle wszelki ciężar z jego duszy, on zaś rzekł:
— Pochwalone imię Pańskie! Siła było zmartwienia, ale ot i radość gotowa!
Tu zwrócił się do Basi:
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/336
Ta strona została uwierzytelniona.