spostrzegła, że poczytują ją za jakowąś powagę wojenną i wyglądają z jej ust pociechy. Więc też jej nie skąpiła: „Ani mowy o tem niemasz — rzekła — byśmy się Turczynowi obronić nie zdołali. Michał tu przyjedzie dziś, jutro, najdalej za parę dni, a jak on się zajmie obroną, możecie waćpanie spać spokojnie, ile że i forteca okrutna, na czem się, dziękować Bogu, znam trocha!“
Pewność Basi wlała pociechę w niewieście serca, a zwłaszcza uspokoiła je obietnica przyjazdu Wołodyjowskiego. Imię jego było istotnie tak szanowane, że wnet, chociaż już wieczór zapadł, poczęli przychodzić z powinnem czołem do Basi oficerowie miejscowi, każdy zaś z nich zaraz po pierwszych powitaniach wypytywał, kiedy mały rycerz wraca i czy istotnie zamknąć się w Kamieńcu zamierza? Basia przyjęła tylko majora Kwasibrockiego, który piechotą księdza biskupa krakowskiego dowodził, pana pisarza Rzewuskiego, który po panu Łączyńskim, a raczej w jego zastępstwie, był na czele regimentu — i Ketlinga. Przed innymi nie otworzono już drzwi tego dnia, bo pani była zdrożona, a przytem musiała się zająć panem Nowowiejskim. Nieszczęsny ów młodzian przed samym klasztorem spadł z konia i już bez przytomności był do celi odniesiony. Posłano zaraz po medyka, tego samego, który Basię w Chreptiowie leczył, a który ciężką chorobę mózgu zapowiedział i o życiu słabą nadzieję dawał. Do późnego wieczora, Basia, pan Muszalski i pan Zagłoba rozmawiali o tem zdarzeniu, rozmyślając nad nieszczęsnym losem rycerza.
— Medyk powiadał mi — rzekł Zagłoba — że jeśli wyżyje, to po skutecznych krwie upustach rozum mu się pomiesza i potem lżejszem sercem będzie nieszczęście znosił.
— Niemasz już dla niego pociechy! — odrzekła Basia.
— Częstokroć lepiejby dla człowieka było, żeby pamięci nie posiadał — zauważył pan Muszalski — ale animalia nawet od tego nie są wolne.
Lecz staruszek zgromił za tę uwagę sławnego łucznika.
— Gdybyś waćpan pamięci nie posiadał, tobyś do spowiedzi chodzić nie mógł — rzekł — a wówczas byłbyś lutrom równy i godzien ognia piekielnego. Waćpana już i ksiądz Kamiński przestrzegał w bluźnieniu, ale: mów wilkowi pacierz, a wilk woli kozią macierz!
— Co ja za wilk! — rzekł sławny łucznik — ot, Azya to był wilk!
— A czy ja tego nie mówiłem? — spytał Zagłoba. — Kto pierwszy powiedział: to wilk?
— Nowowiejski mnie mówił — rzekła Basia — że po dniach i nocach słyszy, jako Ewka i Zosia wołają na niego „ratuj“ — a tu jak ratować? Musiało się na chorobie skończyć, bo niktby takiej boleści nie wytrzymał. Śmierćby ich przeżył — hańby nie mógł.
— Leży teraz, jak kawał drewna, o Bożym świecie nic nie wie — rzekł Muszalski — a szkoda, bo harcownik z niego przedni!
Dalszą rozmowę przerwał pachołek, który przyszedł z doniesieniem, że w mieście znów gwar okrutny, bo się ludzie zbierają
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/339
Ta strona została uwierzytelniona.