trzech regimentarzy, którym z urzędu należała się władza, a przecież oddali ją księciu Jeremiemu Wiśniowieckiemu, słusznie sądząc, iż w niebezpieczeństwie lepiej jednego słuchać“.
Słowa te nie przydały się na nic. Próżno uczony Ketling Rzymian, jako przykład, cytował, którzy największymi wojennikami w świecie będąc, dyktaturę wymyślili. Ksiądz biskup Lanckoroński, który Ketlinga nie lubił, bo nie wiadomo dlaczego ułożył sobie, iż jako Szkot z pochodzenia, na dnie duszy heretykiem być musi, odparł, iż Polacy nie potrzebują od przybyszów historyi się uczyć, ale też, mając własny rozum, nie potrzebują i Rzymian naśladować, którym zresztą w męstwie i wymowie nic zgoła, albo bardzo mało ustępują. „Jako z całego naręcza drzewa (mówił) większe jest płomię, niźli z jednej szczapy, tak z wielu głów baczniejsza niźli z jednej głowa.“ Przyczem chwalił „modestyę“ pana generała podolskiego, chociaż inni rozumieli, że to jest raczej strach przed odpowiedzialnością — i od siebie układy radził. Gdy wyraz ten został wymówiony, porwali się żołnierze z siedzeń, jakby ogniem sparzeni: pan Wołodyjowski, Ketling, Makowiecki, Kwasibrocki, Humiecki, Rzewuski, poczęli zgrzytać a szablami trzaskać. „A wierę!“ — ozwały się głosy. — „Nie na układy my tu przyszli! — „Medyatora suknia duchowna broni!“ Kwasibrocki zawołał nawet: „Do kruchty, nie do rady!“ — i stał się huczek. Na to biskup wstał i rzekł wielkim głosem: „Pierwszybym gotów dać gardło za kościoły i za moje owieczki, a jeśli o układach wspominam i temporyzowaćbym pragnął, to niech mnie Bóg sądzi, nie dlatego, by twierdzę poddać, jeno żeby hetmanowi dać czas do zebrania posiłków. Straszne jest poganom imię pana Sobieskiego i choćby słusznych sił nie miał, niech jeno rozgłos się rozlegnie, że idzie — wnet bisurman Kamieńca poniecha.“ A gdy tak potężnie przemówił, umilkli wszyscy, niektórzy zaś ucieszyli się nawet, widząc, że poddania nie miał ksiądz biskup na myśli.
Wtem Wołodyjowski rzekł:
— Nieprzyjaciel, nim Kamieniec oblegnie, musi wprzód Żwaniec pokruszyć, bo mu nijak obronny zamek za plecami sobie zostawiać. Owóż, za pozwoleniem pana podkomorzego podolskiego, ja się podejmuję w Żwańcu zamknąć i trzymać się właśnie przez taki czas, jaki ksiądz biskup za pomocą układów zyskać zamierza. Ludzi wiernych wezmę i póki będzie mego życia, póty będzie i Żwańca!
Na to zakrzyknęli wszyscy:
— Nie może być! Tyś tu potrzebny! Bez ciebie i mieszczaństwo ducha utraci i żołnierze z taką ochotą stawać nie będą. Żadną miarą nie może być! Kto tu ma więcej eksperyencyi? Kto Zbaraż odbył? A jak do wycieczki przyjdzie, kto poprowadzi? Ty zgorzejesz w Żwańcu, a my tu zgorzejem bez ciebie!
— Komenda mną rządzi — odparł Wołodyjowski.
— Do Żwańca młodego-by jakiego rezoluta posłać, któryby mi był pomocnikiem! — ozwał się podkomorzy podolski.
— Niech Nowowiejski idzie! — ozwało się kilka głosów.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/341
Ta strona została uwierzytelniona.