przyczyny nie zawahał się skoczyć na pana Wasilkowskiego. Lecz pan Wasilkowski, niepohamowany młodzik, który równie chciwie, jak ślepo, rzucał się na wszelkie niebezpieczeństwa, kazał natychmiast ludziom wziąć impet największy i leciał, jako trąba powietrzna, ani dbając na liczbę nieprzyjaciół. Stropiła taka odwaga Tatarów, nie lubiących wogóle spotkania wręcz. Wnet też, mimo krzyków jadących z tyłu murzów, mimo przeraźliwego świstu piszczałek i głosu bębna huczącego na „kęsim“ — to jest na ścinanie głów niewiernych — poczęli konie zdzierać, hamować, widocznie mdlały w nich serca i ochota coraz bardziej, wreszcie na odległość strzelenia z łuku przed chorągwią, rozbiegli się na dwie strony, wypuściwszy ćmę strzał na pędzących jeźdźców.
Pan Wasilkowski, nie wiedząc nic o janczarach, którzy sforowali się z drugiej strony domów ku rzece, pognał z ludźmi tymże impetem za Tatarami, a raczej za połową czambułu, zgonił ją wkrótce, i począł siec tych, którzy konie gorsze mając, nie sporo uciekali. Wówczas druga połowa czambułu zwróciła się, chcąc go otoczyć, ale w tej chwili naskoczyli wolentarze, jednocześnie wypadł pan podkomorzy z Kijanami. Tatarzy, naciśnięci z kilku stron, rozproszyli się, jak piasek, w mgnieniu oka — i rozpoczęło się przebieganie, to jest gonitwa kupy za kupą, męża za mężem, przyczem orda padała gęstym trupem, szczególnie z ręki pana Wasilkowskiego, który w zaślepieniu sam jeden na gromady uderzał, tak właśnie, jako kobuz uderza na stado wróbli lub trznadli.
Lecz pan Wołodyjowski, żołnierz przezorny i zimny, dragonów z ręki nie puścił. Równie jak ten, który sforę ociętnych kundli na tęgich rzemieniach trzymając, nie puszcza ich na lada zwierza, lecz wówczas dopiero, gdy iskrzące ślepie i białe kły srogiego odyńca zobaczy, tak i mały rycerz, gardząc pierzchliwą ordą, wyglądał, czyli za nią niemasz spahisów, janczarów, lub innego jakiego wyborowego komunika.
Wtem przypadł do niego pan Hieronim Lanckoroński ze swoimi Kijany.
— Dobrodzieju! — zawołał — janczary mają się ku rzece, przyciśniem ich!
Wołodyjowski wydobył rapier z pochwy i skomenderował:
— Naprzód!
Każdy z dragonów ściągnął lejce, by konia pewniej mieć w ręku, poczem szereg pochylił się nieco i ruszył przed się sprawnie, jak gdyby na mustrze. Szli z początku kłusem, potem w skok, ale nie wypuszczali jeszcze koni do największego biegu. Dopiero minąwszy domostwa, położone ku wodzie, na wschód do zamku, ujrzeli białe pilśniowe czapki janczarów i poznali, iż to nie z dżamakami, ale z regularnymi janczarami będzie sprawa.
— Bij! — krzyknął Wołodyjowski.
I konie wyciągnęły się, brzuchami szorując niemal po ziemi i wyrzucając kopytami grudy stwardniałego gruntu.
Janczarowie, nie wiedząc, jaka siła nadchodzi w pomoc Żwańcowi, mieli się istotnie ku rzece. Jeden ich oddział, dwieście kilka-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/348
Ta strona została uwierzytelniona.