gnał dwóch pierwszych i rozdał między nich dwa lekkie cięcia, a oni padli zaraz i kopiąc ziemię nogami, duszę wraz z krwią przez otwarte rany wyzionęli. Widząc to, trzeci strzelił do małego rycerza z janczarki i chybił, a mały rycerz trzasnął go ostrzem między nos a usta i w ten sposób lubego życia pozbawił. Poczem, nie zwłócząc, skoczył za innymi i nie tak prędko wyrostek wiejski pozbiera grzyby w kupie rosnące, jako on pozbierał ich, nim do słoneczników dopadli. Dwóch tylko ostatnich pochwycili żwanieccy ludzie, którym mały rycerz żywcem ich zachować rozkazał.
Sam zaś, rozgrzawszy się nieco, gdy ujrzał, że janczarów znacznie już do rzeki przyparto, skoczył w war bitwy i zrównawszy się z dragonami, pracować począł. Chwilami przed się uderzał, chwilami zwracał się w prawo lub lewo, dawał szacht płytki i nie patrzył dalej, a za każdym razem biała kapuza obsuwała się na ziemię. Janczarowie z wrzaskiem tłoczyć się w trwodze przed nim poczęli, on zaś szybkość cięć zdwoił i choć sam spokojny pozostał, jednak żadne oko nie mogło już za ruchami jego rapiera nadążyć i rozeznać, kiedy cięciem, a kiedy sztychem uderza, bo szabla jedno świetliste kolisko naokół jego osoby czyniła.
Pan Lanckoroński, który zdawna o nim, jako o mistrzu nad mistrzami słyszał, ale go przy robocie dotąd nie widział, aż walczyć poprzestał i patrzył zdumiony, nie mogąc oczom uwierzyć, aby jeden człowiek, choćby mistrz, choćby za najlepszego kawalera ogłoszon, tyle mógł sprawić i dokonać. Więc się za głowę wziął i naokół słyszeli tylko towarzysze, jak ustawicznie powtarzał: „Mało jeszcze mówiono, dla Boga!“ Inni zaś krzyczeli: „Patrzcie, bo tego w świecie nie ujrzycie!“ Wołodyjowski zaś pracował dalej.
Zepchnięto właśnie janczarów ku rzece, którzy teraz bezładnie na promy pchać się poczęli. Lecz że promów było dość, a ludzi mniej wracało, niż przyszło, pomieścili się szybko i snadnie. Wnet poruszyły się ciężkie wiosła i między janczarami utworzyła się wodna przerwa, która rozszerzała się z każdą chwilą… Lecz z promów poczęły grzmieć janczarki, którym dragonia huknęła w odpowiedź z bandoletów; dymy wznosiły się chmurą nad wodą, potem rozciągnęły się w długie szlaki. Promy, a z niemi janczarowie oddalali się coraz bardziej. Dragoni, otrzymawszy pole, podnieśli srogi krzyk i wygrażając pięściami, odjeżdżającym, wołali za nimi:
— A pójdziesz, sobaka! a pójdziesz!…
Pan Lanckoroński, lubo kule pluskały jeszcze, tuż przy brzegu wziął w ramiona Wołodyjowskiego.
— Oczom nie wierzyłem! — rzekł — mirabilia to są dobrodzieju, złotego pióra warte!
Wołodyjowski zaś:
— Przyrodzona sposobność i wprawa, ot, cała rzecz! Ile to się już wojen odbyło!
Tu, oddawszy uścisk panu Lanckorońskiemu, uwolnił się z jego objęć i spojrzawszy na brzeg wykrzyknął:
— Patrz wasza miłość, bo inną osobliwość zobaczysz!…
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/350
Ta strona została uwierzytelniona.