Podkomorzy, zwróciwszy się, spostrzegł oficera naciągającego łuk nad brzegiem.
Był to pan Muszalski.
Przesławny łucznik walczył dotąd z innymi, wręcz ścinając się z nieprzyjacielem, lecz teraz, gdy janczarowie oddalili się już tak, że kule z janczarek i pistoletów nie donosiły, wyciągnął łuk z pod uda i stanąwszy w miejscu, gdzie brzeg był wynioślejszy, naprzód spróbował palcem cięciwy, poczem, gdy ozwała mu się donośnie, przytknął do niej pierzastą strzałę — i wymierzył.
W tej to chwili obejrzeli się na niego Wołodyjowski i Lanckoroński. Piękny był to obraz! Łucznik siedział na koniu, lewą rękę trzymał prosto, w niej łuk, jakby w kleszczach, prawą zaś dłoń przyciągał coraz silniej do brodawki piersi, aż żyły wystąpiły mu na czoło — i mierzył spokojnie. W oddali widać było pod chmurą dymów kilkanaście promów, sunących po rzece, bardzo z powodu topnienia śniegów w górach wezbranej, a tak tego dnia przezroczej, że odbijały się w niej promy i siedzący na nich janczarowie. Bandolety z brzegu umilkły; oczy zwróciły się na pana Muszalskiego lub szły w kierunku, w jakim zabójcza strzała miała podążyć.
Wtem zadźwięczała rozgłośnie cięciwa i pierzasty posłaniec śmierci wypadł z łuku. Żadne oko nie mogło lotu jego pochwycić, lecz wszyscy ujrzeli doskonale, jak stojący przy wiośle tęgi janczar rozłożył nagle ręce i okręciwszy się na miejscu, chlupnął w wodę. Prysnęła pod jego ciężarem toń przezrocza, aż pan Muszalski rzekł:
— Dla ciebie, Dydiuk!…
Poczem sięgnął po drugą strzałę.
— Na cześć pana hetmana! — ozwał się do towarzyszów.
Owi dech zaparli; po chwili znów zaświszczało powietrze i drugi janczar obsunął się na dno promu.
Na wszystkich promach wiosła poczęły poruszać się żywiej, tłukły gwałtownie jasną falę, lecz łucznik niezrównany zwrócił się teraz z uśmiechem do małego rycerza.
— Na cześć godnej małżonki waszej mości!
I po raz trzeci łuk naciągnął, po raz trzeci wypuścił gorzką strzałę, a ta poraz trzeci pogrążyła się do pół brzechwy w ciele ludzkiem. Okrzyk tryumfu zagrzmiał od brzegu, okrzyk wściekłości z promów, poczem cofnął się pan Muszalski, a jego śladem cofnęli się inni dnia dzisiejszego zwycięzcy — i podążyli do miasta.
Wracając, spoglądali z zadowoleniem na żniwo dnia dzisiejszego. Ordyńców mało zginęło, bo ani razu dobrze się nie zwarli — i przepłoszeni, wnet przeprawili się przez rzekę; ale natomiast janczarowie leżeli w liczbie kilkudziesięciu, nakształt snopów, pięknie powrósłami związanych. Niektórzy rzucali się jeszcze, ale wszyscy byli już obdarci przez czeladź pana podkomorską.
Spoglądając na nich, pan Wołodyjowski rzekł:
— Mężna to piechota i idzie na dym, jako odyniec, ale przez pół tyle nie umie, ile szwedzka.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/351
Ta strona została uwierzytelniona.