— Jednak dali salwę, jakoby kto orzech zgryzł — zauważył pan podkomorzy.
— Ale stało się to samo przez się, nie zaś przez ich sprawność, bo pospolicie mustry oni nijakiej nie robią. To była gwardya sułtańska i ci się jeszcze jako tako ćwiczą, prócz nich zaś są i janczarowie nieregularni, znacznie gorsi.
— Daliśmy im pro memoria! Bóg łaskaw, że od tak znacznej wiktoryi wojnę tę rozpoczynamy!
Lecz doświadczony pan Wołodyjowski innego był zdania.
— Mała to jest wiktorya, nieznaczna — odrzekł. — Dobre i to dla podniesienia ducha w ludziach nieobytych i mieszkańcach, ale innego skutku mieć nie będzie.
— Zali waszmość myślisz, że w poganach fantazya nie skruszeje?
— W poganach fantazya nie skruszeje — rzekł Wołodyjowski.
Tak rozmawiając dojechali do miasta, gdzie łyczkowie oddali im owych dwóch żywcem pochwyconych janczarów, którzy przed szablą pana Wołodyjowskiego chcieli się w słoneczniki schronić.
Jeden był postrzelony nieco, drugi zdrów zupełnie i pełen okrutnej fantazyi. Stanąwszy na zamku, kazał go mały rycerz panu Makowieckiemu badać, sam bowiem, chociaż rozumiał dobrze język turecki, jednak nim biegle nie mówił. Wypytywał więc pan Makowiecki, czy sułtan jest już własną osobą w Chocimiu, oraz jak prędko do Kamieńca zamyśla?
Turczyn zeznawał jasno, lecz hardo.
— Padyszach jest własną osobą — mówił. — W obozie gadali, że jutro Halil i Murad baszowie mają się przeprawić na drugą stronę, mehentysów z sobą wziąwszy, którzy wnet rowy rznąć poczną. Jutro lub pojutrze przyjdzie na was czas zatracenia.
Tu jeniec wziął się w boki i dufny w grozę sułtańskiego imienia, tak dalej mówił:
— Szaleni Lachowie! jakże to ośmieliliście się pod bokiem pana napadać ludzi jego i szarpać? Zali myślicie, iż sroga kara was minie? Zali ten zameczek obronić was zdoła? Czemże za kilka dni będziecie, jeśli nie niewolnikami? Czemże jesteście dziś, jeśli nie psami, miotającemi się na pańską obliczność?
Pan Makowiecki pilnie wszystko spisywał, lecz pan Wołodyjowski, chcąc zuchwalstwo jeńca poskromić, w pysk go po ostatnich słowach uderzył. Stropił się Turczyn i zaraz nabrał dla małego rycerza szacunku, a i wogóle przystojniej wyrażać się począł. Po skończonem badaniu, gdy wyprowadzono go z sali, pan Wołodyjowski rzekł:
— Trzeba tych jeńców i ich zeznania w skok do Warszawy wysłać, bo tam na dworze królewskim jeszcze nie wierzą w wojnę.
— Co to są mehentysy, z którymi Halil i Murad mają się przeprawiać? — spytał pan Lanckoroński.
— Mehentysy są to inżynierowie, którzy zasłony i nasypy pod armaty będą przygotowywali — odparł Makowiecki.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/352
Ta strona została uwierzytelniona.